piątek, 14 lipca 2023

Marcin Małecki - Fala ( część I )

 

 

 

I

Otwieram oczy. Światło jarzeniowych lamp jest zimne. Niemal martwe. Ktoś mówi. Jaraszek. Trzyma moją dłoń całuje.

-       Nie jesteś już na Goszczyńskiego kochany. Jesteś na Płockiej.

-       “Na jakiej płockiej” - chcę to powiedzieć, ale dźwięk nie wydobywa się i ruszam ustami jak ryba. Tonę w przejrzystym powietrzu. Noga. Prawa noga bardzo boli. Nie mogę jej unieść.

-       Nic nie mów. Masz rurkę w krtani i nie możesz mówić. - znów całuje.

Myślę chwilę co zrobić. Nie interesuje mnie teraz gdzie jestem. Wiem że byłem chory. Jestem w jakimś szpitalu. Chcę się pozbyć bólu. Wiem, mam świadomość, że jak ona sobie pójdzie to tak zostanie. Będzie bolało.

-       No-ga. Pod-nieś-mi-no-gę - mówię powoli tak by usta układały się w wyraźne sylaby.

-       Co kochany?

-       Pod-nieś-mi-no-gę.

Patrzy na mnie nie rozumiejąc.

-       Po-co-ci-co? - Wpatruje się w moje usta.

-       Boli - podpowiada przechodzący pielęgniarz. - Pewnie coś boli.

Nie wiem czy cieszyć się tej podpowiedzi czy irytować. Z resztą zawinął się i poszedł jakby nie chciał przeszkadzać w intymnej rozmowie.

-       Tak? Boli cię?

-       Ta-k

-       Co cię boli? Głowa? Brzuch? Ręka?

-       No-ga.

-       Gło-wa? - Kręcę zirytowany głową. - Przecież mówię wyraźnie. Bardziej otwarcie układać sylab już się nie da. Bezsensowna niemoc. Wzdycham. Patrzę na nią intensywnie. Nasze oczy spotykają się.

-       Nie głowa? Poczekaj spokojnie. Dojdziemy do tego. Jeszcze raz. Brzuch? - Kręcę głową - Ta ręka? Druga ręka? Noga? Noga!? Uf. Noga cię boli. Dobrze kochany co zrobić? Dać ci leki?

-       Dostał już przeciwbólowe - mówi zaczepiony pielęgniarz.

-       Ale… może coś jeszcze dać?

-       Musi pani porozmawiać z lekarzem.

-       Poczekaj kochany, pójdę.

Kręcę głową, jak paralityk.

-       Nie? Nie chcesz przeciwbólowego?

-       Po-dnieś-mi-no-gę.

Patrzy.

-       Poczekaj powoli. Po? Pierwsza sylaba po? - mrugam na tak - druga? Jaka? Mecz?? Co? Kurcze kochany nie wiem.

Macham ręką. Staram się ułożyć palce jak do trzymania długopisu. Mały i serdeczny nie słuchają się. Odstają.

-       Chcesz to napisać? Tak? Zaraz poczekaj. - Grzebie w plecaku. Po chwili wyjmuje duży zeszyt i długopis. Wkłada mi długopis w dłoń. Ten wypada. Nie trzyma się.

Uparcie próbuję. Pokazuję, że jeszcze i jeszcze. Wreszcie zamyka mi palce i jakoś długopis siedzi. Przykładam dłoń do kartki. Cholera. Ona trzyma nie pod tym kątem. Tak jest trudno. Jak jej powiedzieć. Zmień kąt. A poza tym do góry nogami… długopis wypisze się.

Próbuję. Pierwsza kreska. Ręka leci w dół. Próbuję zawinąć, zrobić literę. Powstaje rozpaczliwy zawijas. Niczego nie przypomina. Próbuję jeszcze raz. Nie ten kąt. Tak jest trudno muszę unosić całe przedramię. “Zobacz, przecież nie mogę przytknąć dłoni do kartki!” Ręka chwieje się jakbym sterował dźwigarem z opóźnioną reakcją. Komenda, chwila przerwy, reakcja - też niezbyt wierna, pijana jakby. Znów zawijas jakaś pętelka i nic, żadnej litery. Ruchy są duże bezwładne. Nie zmieszczę słowa na kartce. Nie napiszę nawet litery. Długopis przekrzywia się tak, że gdy dotykam znów kartki wypada z dłoni i spada na podłogę.

Kurwa. Noga boli. Niech mi ją podniosą. Jest strasznie, strasznie niewygodnie. Mam łzy w oczach. Nie myślę teraz co się stało. Gdzie jestem. Dlaczego. Jaki szpital. Kiedy. Ważna jest ta noga.

Wskazuję ręką w sufit.

-       Pod-nieś. Pod-nieś. No-gę.

-       Powiesić coś? Nad tobą? - Kręcę głową. Usta mi drżą. Oczy robią się wilgotne. - Poczekaj inaczej. - Przekłada kartkę w zeszycie A4. Pisze duże litery w rzędach.

-       Zrobimy tak. Będę pokazywała litery. Najpierw pytanie o rząd a potem o literę. Jak mrugniesz to znaczy, że ta litera jest w tym rzędzie tak? - Mrugam na tak.

Pokazuje pierwszy rząd. Mam szeroko otwarte oczy. Czeka. Po co tak długo. Ok. Następny rząd. Znów patrzę, nie mrugam. Wreszcie jest rząd z “P” mrugam. Znajdujemy “P”. Potem “O”. Potem mylę się bo przechodzi z rzędu do rzędu za szybko i “D” powinno być w poprzednim rzędzie. Co teraz? Ona przekonana, że to właściwy rząd pokazuje kolejno litery. Nie mrugam. Przechodzimy cały rząd. Nic. Nie mrugam. Może się domyśli.

-       Kochanie nie wiem czy mrugałeś. Jeszcze raz….

Kurwa i jak jej powiedzieć? Pokaż poprzedni rząd.Jak powiedzieć proste zdanie. Czy tak teraz będzie. Dlaczego nie mogę mówić. Po co ta rurka w krtani? Dlaczego ręka… jak pijana. Koślawa. Nie moja. Noga. Tak niewygodnie. Boli pod kolanem.

Trzeci raz pokazuje rząd. Kręcę głową. Tyle mogę.

-       Coś nie tak? Nie ten rząd? - Mrugam - Ach dobrze to jeszcze raz ok? - Trafiamy we właściwy rząd i jest “D”. Powoli wyłania się P-O-D-N-I-E-S.

-       Podnieś? Tak? Hura! - Całuje mnie. - Co ci podnieść kochanie?

-       Noo-Geee - sylabizuję najwyraźniej jak umiem.

-       Nogę? Nogę ci podnieść. Którą? - Lewą? - kładzie mi rękę na nodze. Kręcę głową. - Prawą? Ok. Jak? Poczekaj. - Odsłania kołdrę. Chwyta za piętę.

-       Tak? - Kręcę głową. Chwyta za kolano. Kiwam najmocniej jak umiem. - Dobrze. Tak ci tutaj podnieść? Kolano? - Kiwam. - Poczekaj… coś podłożyć? Tak?

Odchodzi od łóżka. Po chwili wraca z małą poduszką. Podkłada pod kolano.

-       Dobrze? - Kręcę głową. Wskazuję na sufit.

-       Wy-żej.

-       Więcej? Tak? Poczekaj. - Wraca po chwili z dużą sztywną poduszką razem z salową robią konstrukcję. Duża i mała poduszka na niej kolano. Ugięte. Jaka ulga. Krew zaczyna płynąć.

-       Dzę-Ku-ję - mam łzy w oczach.

-       Już dobrze kochany. Coś jeszcze? Coś cię boli.

Kręcę głową, że nie. Jestem zmęczony. Myśli odpływają. Białe. Białe światło jest martwe, zimne. Ale dobrze. Dobrze się w nie zapaść. Trzyma mnie za rękę. Jest… dobrze. Noga nie boli. Ktoś coś mówi. Chciałbym jej powiedzieć…

 

 

II

 

-       Myślę proszę pani, że ma skłonności narcystyczne. To znaczy nie wiem czy to neurotyzm czy narcyzm. Byliśmy w sobotę IKEi. Jeździłem z jej dzieciakami takim dużym wózkiem. Cały dzień z nimi. Potem wieczorem skręcanie. W niedzielę też. Stawialiśmy szafę w pokoju starszej córki. Było bardzo fajnie. Takie zrozumienie co kto robi. Podawanie śrubek. Rozmowa. Obiad zrobiony razem. Szafa ładna. Z lustrem. Duża. W niedzielę wieczorem wracam do domu, a ona pisze mi na whatsapie… “nie było ciebie dla mnie”.

-       I jak pan się poczuł?

-       Kurwa jak. Cały weekend tylko jej poświęciłem. Dałem z siebie wszystko. Byłem na każde zawołanie. I “nie było ciebie dla mnie”? To znaczy nie wiem. Co to znaczy? Co jeszcze powinienem?

Patrzy na mnie świdrującym wzrokiem starej kobiety, której nic już nie rusza. Wszystkie te pytania. Standardowe. Standardowe kiwanie głową.

Jaraszek poznałem pół roku temu. Na Tinderze. Błyskotliwe było to przedrzeźnianie się. Przyszła na randkę w sukience w zielone kwiaty. Gustownej. Tylko z przodu płasko jak u anemicznego nastolatka. Twarz też. Nijaka. Nijaka o małych oczkach. Ale tego nie chciałem widzieć. Sukienka. Sukienka czyli gust. Do tego inteligentna. Nie da się niemal wygrać droczącej polemiki. Ja do tego. Mały chłopiec szukający uwagi. Uwierzmy, że klikło choć to nie do końca prawda. Było raczej jakby orać asfalt. Pół roku temu leżeliśmy w łóżku. Ja obejmujący ją całą od pleców. Ona wtulona. Ja daję. Taki ze mnie typ. Powtarzam słowa do ucha. Ciepłe. Kojące. Czuję jak oddycha.

Ten moment będziemy pamiętać długo. Ostatni moment. Wyjątkowy. Po nim miała już tylko być rzeka miłości. Ciepło. Dom. Uśmiech na każde spojrzenie. Pocałunek przy dzieciach. Tak prosto, w kuchni. Ale jest mi jakoś gorąco. Coraz bardziej. Szyja pulsuje. “Zmierz mi temperaturę”. Trzydzieści dziewięć i pięć. “Może to od tego antybiotyku?” Jakieś uczulenie? Odstawiam antybiotyk. Biorę trzy paracetamole. Temperatura spada. Jest lepiej. To sobota. W niedzielę znów prawie czterdzieści. Mam dreszcze. Znów paracetamol. To chyba nie antybiotyk. “Nie dobrze” - myślę - “Właśnie na zatoki brałem Encorton” - A jeśli to covid?

-       Pojadę już. Do siebie.

-       Tak lepiej jedź.

-       Bo jak mi znów temperatura skoczy. A zaraz przyjdą dzieci. To nie dojadę.

Jadę. Wieczorem dostaję powyżej czterdziestu. Ledwo widzę na oczy. Wykonuję jedną, wyprawę do łazienki. To jak maraton.

-       Proszę, nie przyprowadzaj mi dziś psa. Nie dam rady. Mam ponad czterdzieści - piszę do Karpińskiej, mojej byłej. Mamy podział opieki nad psem, jak z dzieckiem.

-       Chyba zwariowałeś. Jutro mam na szóstą. Otwieram przedszkole.

-       Ale zrozum. Ja ledwo siadam na łóżku.

Pojawia się pół godziny później. Wściekła. Pyskujemy. I w realu i na whatsapie. Pies jednak zostaje. Noc jest trudna. Zbijam temperaturę, ale rano znów czterdzieści. Do tego dreszcze i taka słabość… Wyprowadzam psa na pierwszy trawnik. Muszę przytrzymać się drzewa żeby nie upaść. Piszę do Chylińskiej. Radzi mi zrobić test. Jest jakiś kontakt. Facet jeździ karetką i po godzinach robi testy. Umawiam się, ale czekać trzeba do osiemnastej.

-       Kochana moja. Bardzo źle się czuję mam prawie czterdzieści. Na spacerze prawie zasłabłem. Podjedziesz po pracy wyprowadzić psa? Karpińska się wypięła a ja nie mam siły.

Chwila oczekiwania.

-       Nie. Jestem zmęczona. Jadę do domu.

Te dwa zdania. Takie proste. Tak puste w znaczeniu. Gdyby wyjąć je z kontekstu mogłyby znaleźć się w zadaniu dziecka, w opisie wycieczki, w przepisie na sen i relaks w zagrodzie i domu. Tną mnie jak nożem. Zamieram nad komunikatorem. Właściwie co napisać? Błagać? Tłumaczyć się jak chłopiec, który strzelał karbidem? Przyłapany. Z rękami zwiniętymi w precel przy brzuchu? Jak - to - jedziesz - do - domu? Zadaję to pytanie jakby miała paść inna odpowiedź.

-        Do dzieci.

Uberem do mnie jest siedem minut. Przerabialiśmy to nie raz. Przyjeżdżałem po ciebie do pracy żeby szybciej się kochać. Potem pies - pięć minut. Potem cokolwiek, nawet autobus, bezpośredni… Mieszam te tłumaczenia w głowie. Łupią mi i przewalają się jakbym włączył pralkę do myśli. Co ja właściwie mam napisać? To właśnie? Dzwonię do Chylińskiej. Wsiada w tramwaj. Za pół godziny jest. Wychodzi z psem.

Faceta od karetki nie ma. Piszę do niego. Cisza. Paracetamol nie pomaga. Leżę. Serce mi wali jakbym biegł maraton. Kiedy otwieram oczy widzę tańczące koła. Szyja jakby zaraz miała pęknąć. Chylińska pojechała. Patrzę w sufit. Sekundy tykają. Do kogo pisać? Czy jest do kogo pisać?

Otwieram oczy. Chyba… na chwilę straciłem przytomność. Dzwonię do faceta od karetki. Jest po dwudziestej. Nie odbiera. Co robić.

To takie głupie. Nachodzą cię dziwne myśli gdy dzwonisz na 112. “Przyznałeś się” - pyta mózg - “że jest aż tak źle?”

 

III

 

Otwieram oczy. U sufitu ostro świecą lampy. Biel. Widzę samą właściwie biel w jej odcieniach. Wdech. Ciężki. Naznaczony wysiłkiem zasysania powietrza. Wydech. Słychać stuknięcie. Aparat zmienia tryb. Wdech, stuk, klik… wydech. Ciężko. Irytuję się. nie chcę tak. Nie chcę tak wdychać z wysiłkiem. Walczyć. Gdzie jestem? Próbuję rozejrzeć się. Za oknem słyszę okrzyki. Gwar… pikiety? A więc złapali mnie. Ci z PiSu. Trzymają tutaj w uporczywej… terapii. Skąd wiedzieli? Znaleźli mój blog? Kogo jeszcze mają? Nas? Mają nas? Po prawej łóżka z białymi trupami. Widzę je zezując. Wejścia na salę są dwa. Chyba dwa. W tym z lewej przez kratę przeciska się tłum. Okrzyki. Ręce sięgające w głąb sali. Matka. Widzę matkę… ze słoikami. “Oddajcie mi dziecko!” Chciałbym powiedzieć, że tutaj, że jestem ale… ci cwani, ci z PiSu wsadzili mi coś w szyję i nie mogę mówić. Jedynie uporczywie oddycham. Wdech, ciężki i rwany bo w nerwach. “Puśćcie mnie!” Próbuję unieść dłonie i sięgnąć do tej rury w szyi ale nie mam dość siły. Nie uniosę ramion. Przedramiona jedynie bezwładnie jak wici tataraku na wietrze gibają się. Ktoś przechodzi. Ignoruje. To… dobrze bo by zauważył. A przecież on z PiSu.

Nasłuchuję. Ha! Mam was! Pielęgniarze przygotowują się do zmiany. Ale nie jest łatwo bo jedno wyjście zablokowane. Drugie zakleili folią lub pleksiglasem - trudno stwierdzić. Dyskutują jak wyjść i nie wpaść w łapy tych, z pikiety. Przesunęli szafki pod tamto wejście - rodzaj prowizorycznej barykady. Słyszę ich. Zejdą do garażu i wtedy spod ziemi pojedynczo jak gdyby nigdy nic… Idźcie. Nikt was tu nie chce. Przyjdzie zmiana ci normalni nie ci co mnie tu zamknęli. Odblokują oddech. Powiedzą o co chodzi. Czekam. Muszę czekać do zmiany. Przyjdą tamci… Obraz gubi się. Próbuję utrzymać otwarte oczy. Dlaczego tak długo się zbierają? A sufit biały. Bielszy w okolicach lampy dalej mleczna jak kość słoniowa plama. Sama lampa raczej biało-szara, z nalotem jakby ktoś porządnie kichnął tabaką. Widać też pęknięcie. Jest jak granica państwa na białej mapie. Wije się meandrami rzeki. Tam znów bardziej kość słoniowa i placek gładkiego morza. Czekają. Na co czekają? Zebrani w grupkę chyba przed pleksi. Jeden nurkuje. A więc już. Muszę doczekać. A sufit biały. Coraz bielszy…

 

 

 

Marcin Małecki

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane