czwartek, 27 lipca 2023

Marcin Małecki - Fala cz. 2

 

 

 

IV

 

 

Znów pomylili leki. Wołam za owiniętą w biel postacią w goglach.

-       Przecież dostaliście wszystko napisane. Pregabalina 150 dwa razy dziennie i mirtor 30 NIE RANO.

-       Pan pokaże. No nie wiem. Widać tak jest w zleceniach.

-       No to jest źle w zleceniach. Co za burdel tam macie, że nawet leków nie potraficie dać prawidłowo. A nad leczeniem na wirusa myślicie? Da mi lekarz amantadynę?

-       To już musi pan z lekarzem rozmawiać.

-       No ale lekarz tu nie przychodzi. Wczoraj go nie było. A czas ucieka!

-       Mogę przekazać co pan mówi.

-       To bardzo proszę. I niech ktoś do mnie przyjdzie. Bo tak to zwykłą umieralnię tu robicie. Ludzie pod tlenem i tyle. To żadne leczenie.

-       Tlenu proszę nie zdejmować. To ważne. Ma pan saturację 94.

Wychodzi. Zgarbiony jakby. Może to ciężar kombinezonu albo nałożonej czyśćcowej kary. Jestem na Goszczyńskiego. Nowo otwarty oddział covidowy. To dlatego w środku nocy jak mnie przyjmowali widać było tylko beton. Zimny beton i białe przepierzenia. Stolik na środku bunkra. “Pan wypełni.” Rzeczy w foliowy worek do trupów. Ziąb. Pielęgniarz chucha w dłonie.

Potem oddział. Lekarka tłumaczy, że wyjątkowo bo nie ma miejsc. To dlatego staliśmy karetką godzinę. Kierowca nie chciał ruszyć choć go odganiali. Drugi pielęgniarz wydzwaniał. Z uporem. “To dobry szpital. Nowy. Jak nie wezmą to do Rzeszowa albo gdzieś. Nie chciałby pan.”

Jest sala. Trzy łóżka. Dwóch dziarskich facetów pod tlenem. Jeden biznesmen. Lakierki ładnie ustawione przy szafce. Zrzucam worek pod kaloryfer. Mam swoje leki. Witaminy, witaminy… i czosnek i owoce. Arsenał do walki. Choć raczej to szarża ułanów na niemieckie czołgi. Honor i odwaga. I nieuchronna porażka. “Cicho. Przestań truć mi mózg tymi myślami”.

To drugi dzień i czwarty raz pomylili leki. Co za burdel tam mają. Czytam o Amantadynie. Podesłała mi to Chylińska. Cudowny lek. Niech się zepną i dadzą. Od czego tu są.

Wieczorem zmieniam rurkę w nosie na worek przy ustach bo gorzej. Mam z tym spać, z takim nadymającym się workiem? Wraca temperatura. Dają kroplówkę z paracetamolem. “Gówno nie leczenie.” Gram w coś na laptopie. Staram się nie myśleć. Jednak laptop męczy. “Zjedz pomarańczę i idź spać. Sen leczy.” Przypomina mi się wyobrażenie z młodości. Rodzaj snu: Jestem ciężko chory. Przy łóżku rodzina. Zostało mi kilka tygodni życia. To coś w rodzaju raka. Choć we śnie nie ma jasności. Uruchamiam autosugestię. Kontrolowane placebo. Codziennie po dwie godziny medytuję myśląc o zdrowieniu. Lekarze są zszokowani. “Jak to możliwe, że się panu tak to cofnęło.”

Odłożyć laptopa. Zjeść owoc. I myśleć. W myśleniu walczyć. To jedyne co teraz mogę.

 

V

 

To… chyba szafki, te takie pomarańczowe kwadraty. Wpatruję się w nie z uporem. Próbuję rozpoznać. Mrużę oczy.  “Cholerne minus półtora w oczach…” Mają takie otoczki z granatu. Czy to się otwiera? I jeszcze ten srebrzysty przedmiot. Wielkości wąskiej szafki. To jakaś maszyna? Tam się coś wkłada? Gdzie jest otwarcie? Chodzą wzdłuż szafek pielęgniarki. Próbuję przyuważyć, aż użyją…

Drugim fascynującym polem jest podzielony na państwa sufit. Znam go zbyt dobrze. Tam może być morze albo wielkie jezioro jak w Kanadzie. Bliżej zwyczajny obrys państwa przed pokolorowaniem. Rzeka. To po lewej. Trochę nudna ta mapa. Choć myślę, że rzeka… Tak rzeka budzi wyobrażenia. Jest raczej jak Amazonka. Muszą tam rosnąć drzewa. Też białe. Wiszą liany z białego papieru. Białe krokodyle suną wzbudzając mleczny nurt.

Budzę się. Znów szafki. Pomarańcz wysokiej próby. Ktoś pomyślał. Dobrał ten kolor by budził głębokie zainteresowanie u tych, których jedynym ruchem jest lekkie skręcenie głowy.

Podchodzi kobieta w kitlu. “Dusz no mi” Mówię rybimi ustami. Nie zwraca uwagi. Podłącza strzykawkę do rurki idącej przez nos. Coś wstrzykuje. W żołądku robi się chłodno.

-       Du sze… się - mówię ustami ryby, najwyraźniej jak umiem. Podnoszę dłonie.

-       Niech pan mi nie wierzga bo rurkę pan wyrwie. - Strzykawka się kończy. Kobieta odwraca się na pięcie. Udaje mi się ją zahaczyć lewą ręką. Chwyt jest zbyt słaby ześlizguje się. Odwraca się do mnie.

-       Du szę…. się. Du - szę… - próbuję rękami pokazać w dół i w górę jak chodzą płuca, ale tylko wychodzi mi niezborny ruch.

-       Co się pan tak denerwuje?  Wszystko jest dobrze. Ma pan 98 saturacji.

Dotykam dłońmi rurki. Pokazuję, że to ona. Przeszkadza.

-       Chce pan, żeby wyjąć?

-       Taaa k.

-       Proszę bardzo. - Uśmiecha się ironicznie. Ciągnie za rurkę. Czuję jakby wyjmowano ze mnie Obcego. Po czym wpycha do gardła inną cieńszą rurkę. Odwraca się zadowolona. Odchodzi.

Walczę o wdech. Ta rurka jest znacznie cieńsza. Wdech zajmuje długie sekundy. Wydech. Mięśnie płuc męczą się. Zostawiła mnie. Mam łzy w kącikach oczu. Wdech. Jak zawołać. Jak zawołać kogoś innego. Czy jest sens? To ci z PiSu. Udają terapię a znęcają się.

-       Co się stało? - pyta tamtą jedna z grupki stojących przy dyżurce.

-       A nie wiem. Nerwowy jakiś. - obrusza się ta moja.

 

VI

 

Ciężka noc. Pocenie się i zimno zarazem. Walka jak w moim śnie o raku. Dobrze, że jest rano. Maska z workiem pomaga. Jestem tłusty od potu. Gacie mam wilgotne. Do łazienki jest trzy kroki. Muszę się umyć. Tak oblepiony nie dam rady siedzieć. Zdejmuję maskę. Gdy dochodzę do łazienki opadam na stołek. Mam mroczki przed oczami. “O kurwa. Dam radę? Rozebrać się i na stojąco pod prysznicem?” Zdejmuję górę od piżamy. Ciężko jest, nad sobą powiesić. Ręce słabe. Zsuwam spodnie. Odpoczynek. Najgorzej ze skarpetkami. Nie. Umyję się na siedząco. Dam radę przestawić taboret. Wstaję trzymając się ściany. Powietrze łapię jak wyciągnięta z wody ryba. Chwieję się. To dopiero początek całej operacji. Wiotką ręką przestawiam taboret. Opadam z impetem. “Asz, kurwa. Zapomniałem sięgnąć do mydła.” Siedzę chwilę. Ciemno trochę. Jednak ten worek… pomagał. Cholera. “No i chuj. I co teraz? I jak zlecisz z tego stołka to przez parę godzin cię nawet nie znajdą.” Od siedzenia w podparciu robi się trochę lepiej. “Powinien tu być tlen do kurwy… w łazience, a nie tak.”

“Ale” - to drugi głos - “to chyba znaczy, że jest źle. Nie jest dobrze. Ale przecież całą noc walczyłem. Umysł ma siłę. Musi mieć siłę. Bo jak nie umysł to co? Nic tu więcej nie ma. Żadnych narzędzi do walki.” Siedzę tak, ale siedzenie bez tlenu na taborecie jest bez sensu. Albo w jedną albo w drugą. “Dobra. Trzy głębokie wdechy i… sięgam po mydło. Raz. Dwa. Trzy…” Opadam znów na taboret. Polanie się wodą nie jest takie trudne. Namydlam się. Pilnuję żeby nie wypuścić mydła z wiotkiej dłoni. Jak poleci w kąt to dupa, stracone. Znów polewam się. Udaje mi się nawet unieść nieco pośladki żeby woda dostała się pod nie. Skończyłem. To znaczy nie. Oddycham jak po maratonie. Czarno przed oczami, a jestem mokry. Zadzwonić? Mogę przecież zadzwonić po pielęgniarkę. Jest tu gdzieś sznurek. Użycie ręcznika jest trudne wymaga pracy. Kto się nie dusił ten nie wie. Ten nie rozdziela czynności na poziom zapotrzebowania tlenu. Polewanie wodą poziom dwa. Wieszanie piżamy nad głową poziom trzy. Użycie ręcznika, tarcie nim, a nawet uniesienie się by wytrzeć pośladki… poziom osiem lub dziewięć. Myśli szaleją. “Czy skala ta jest logarytmiczna? Czy jest jak z trzęsieniami ziemi? Zamknij się. Myśl. Wycierasz się czy dzwonisz?” Sięgam po ręcznik. “Ni chuja nie zadzwonię. Nie jestem aż taki chory… nie jestem aż taki…” Na stojąco można zsunąć ręcznik przy plecach i on sam otrze się o tyłek. Unikasz pocierania - poziom siedem. Ubieram się jakoś. Wstaję. Teraz trzy kroki pustyni. Trzy kroki bez podpórki i bez tlenu. Potem już łóżko. Wygrałem. Drżącymi rękami zakładam maskę. Jak najszybciej. Siedzę zgarbiony. Wdech, wydech. Wdech, wydech.

 

VI

 

Jeżdżę na nartach. Śnieg jest zimny, perlisty i ostry. Słychać jak pęka pod krawędziami nart. Zatrzymuję się. Wdycham powietrze przez nos. Kłuje lekko w płuca. Norweskie fiordy dookoła zamykają perspektywę. W oddali srebrzy się morze północne. Jeszcze jeden wdech. Pełny. Zakładam czapkę. Do rękawiczek przylepił się śnieg. Zjazd do fińskiego domku zajmuje około godziny. Po drodze próbuję jazdy tyłem. Łapię dobry kąt nart gdy skręcam w lewą stronę. Prawa ciągle mnie wyrzuca. To frajda. Lubię tak próbować.

Z domku wybiegają dwa psy. Jeden to setter. Drugi mały kundel. Biegnie do mnie tańcząc na tylnych łapkach. Tak ma. Jak się cieszy to chodzi na tylnych nogach. A cieszy się nieustannie. eL i Zet siedzą w głębokich pufach. Grają na konsoli. Lubię ten pocałunek na powitanie. Coś pomiędzy przyjaźnią a miłością. Robię kawę i wyjmuję z lodówki trzy niebieskie kulki. Niebieskie kulki pozwalają odlecieć do pierwszego obszaru, do pierwszej sfery. Bierzemy kulki popite kawą i po chwili nurkujemy w błękitny wir. Ściany pomieszczenia są jak z balonowej gumy. Kolory przesuwają się. Fioletowe, czerwone i bordowe plamy jak z magicznej lampy olejowej. Łapiemy się za ręce. Dajemy nura do drugiej sfery. Tam pełno tornad z czerwieni. Wokół wirów latają niebieskie kulki jakby zachęcając by łyknąć ich więcej.

-       Nie idź dalej - mówi eL

-       Chcę je tylko polizać.

Podlatuję do wirujących tabletek. Prąd jest silny wsysa mnie do wiru. Muszę się starać, walczyć wręcz by utrzymać się w tej sferze.

-       Nie nurkuj Martine! - krzyczy Zet. - Martine nie nurkuj!

-       My zostajemy!

Głośno tu. Ledwo je słyszę. Wir nęci. Wejście do trzeciej sfery to wyzwanie. Tam się rozmywasz. Trzeba dużo zacięcia i silnej woli by dać sobie radę. Nurkuję jednak. Robi się mdło, zawiesiście. Powietrze wokół wypełnia różowa mgła. Nie widzę ścian pomieszczenia. A może to już bezpomieszczeniowa przestrzeń? Niedobrze. W pomieszczeniach bezpieczniej. Na zewnątrz źle. Zgubisz drogę i możesz nigdy się nie odnaleźć. Wpaść w nicość jak Szninkiel w białą pustkę. Dolatuję do czegoś w rodzaju ściany. Jest miękkie jak stygnący budyń. Znów w myślach, w sobie w kręgosłupie, w żołądku wzbudzam ten rodzaj siły, który pozwala mi się tu nie rozpłynąć. Może by warto już zacząć wychodzić do góry? Ku pierwszym sferom? W tę miękką nie-ścianę zanużyła mi się dłoń. Aż po łokieć. Noga też wpada. Przez chwilę chcę zostać w tej sferze, ale na moment, na ułamek przychodzi mi myśl by nie walczyć. Mogę przecież nie starać się choć raz. Odpuścić. Taka małość jest dobra. Bezpieczna. Daje ulgę.

Wpadam więc głębiej, a tam mgła jakby rzadsza. Przestrzeń. Są żyły wirów. Łączą się, jedne przechodzą w drugie. Tworzą wielopoziomowe struktury jak żyły materii w gromadach galaktyk. To tu wpadają ludzie - to wiem - co dali się tak głęboko wciągnąć. Gdybym bardzo poszukał powinienem ich zobaczyć. Lecz przestrzeń ta jest wielka. Szansa na spotkanie mała. Coś mnie bierze jednak, jakaś irytacja. Skupiam się w sobie i zmuszam. Chcę wrócić. Wylecieć na zewnątrz do poprzedniej sfery. To imperatyw, konieczność, moc w środku. Zdaję sobie nagle sprawę, że jest to jak wyjść z naszej czterowymiarowej przestrzeni, poza wszechświat, w nadwymiar. Nie ważne gdzie polecę. Tam będzie ciągle TA przestrzeń. Wyjść trzeba z siebie, na zewnątrz. W nad, nad wymiar. Ale gdzie? Jak? Jak to zrobić? Wpadać w głąb było łatwo, a teraz chcę wyjść i nie wiem jak.

Zaglądam pod siebie, jakby między nogi. Zawijam się jakbym nurkował w basenie. Zamykam oczy. Chodzi o chęć. Wychodzenie w nad-sferę to stan umysłu. Czuję przeciskanie. Wyciągam ręce do przodu i ściągam jakbym płynął żabką. Jestem. Jestem wyżej. Tu pokój. Jak u Frodo. Okrągłe okienka. Fajnie tu. Można by zostać. Mała ławeczka z drewna kusi. Może odpocznę, usiądę. “Nie rób tego. To pułapka. Zostaniesz tu i co.” “I nic. Posiedzę. Co się czepiasz.” “Do góry. Chciałeś iść do góry.” Szukam sposobu. To nie takie proste. Musisz wyjść do nad-wszechświata. Raz mogło się udać ale tu? Tu jakby wszystko zbyt stabilne, zbyt realne. Zamykam oczy. Wyciągam ręce. Nie. Rozgarniam tylko powietrze. “Skup się. Nad-wszechświat to stan umysłu. Chcesz się przecież obudzić.” Otwieram oczy. Sposób! Sposób otwarcia oczu się liczy! Jestem w fińskim domku. Obok eL i Zet. Przytulają się. Pauza na monitorze z gry na konsoli bije po oczach. Nie jesteśmy trójkątem, ale lubię. Lubię ten sposób przytulenia. Pomiędzy przyjaźnią a parą. Całuję w czoło eL.

-       Dziewczyny - mówię - jedziemy do mnie.

Pakujemy się. To mały samochód, ale z paką z tyłu. Jest nas dlaczegoś więcej. Niby znam tych ludzi ale jakbym ich nie znał. Cała banda w samochodzie. I psy. Przejeżdżamy do Polski. Nie wiem jak. Przez Szwecję i dalej od rosyjskiej strony. Może zbudowali most?

W warszawie, w nocy, już niedaleko od mojego osiedla utykamy na polach. Samochód zakopuje się w błocie. Podjeżdża policja. Ich samochód jest lekki. Niemal nie dotyka ziemi.

-       Paszport i dokumenty wozu proszę.

Skąd wiedzieli? Przecież my już w Warszawie. Może śledzili? Przeszywa mnie ukłucie lęku. A jak znaleźli mój blog? Minuty mijają. Siedzą tam w tym oświetlonym wozie. Coś kombinują. My w swoim, osiadłym w błocie. Wreszcie jeden z nich podchodzi. Oddaje dokumenty. Nie żegnając się zawraca na pięcie. Odjeżdżają. Uff. Co za ulga. Wypychamy samochód z błota. Stoję po pas w kałuży i pcham. Kiedy tu się zrobiło takie bagno? Wreszcie szorując o wysoką na półtora metra trawę turlamy się w kierunku bloków.

Zmęczeni zalegamy pokotem w mieszkaniu na jedenastym piętrze. To moje mieszkanie z dzieciństwa. Stoi teraz puste. Rodziców nie ma. Przechodzę nad ludźmi śpiącymi w przedpokoju. Tylko ja mam broń. Dobry, sześciostrzałowy Colt. Pod blok podjeżdża policja. Cholera. Mają nas! A więc jednak, wiedzieli! Strzelam przez okno z klatki schodowej. Małe ludziki w dole uciekają w popłochu. Podjeżdża suka i dwa jeszcze osobowe. Wysypują się. Strzelam. Chowają się za samochody. Dobra moja. Nie wejdą tu. Za bardzo się boją. Strzelanina chwilę trwa. Cela to oni nie mają. Albo może trudno jest celować tak z dołu. Sytuacja osiąga stan pata. Suka odjeżdża. Dwa osobowe też. Ha! To się nazywa odpowiedź. Jestem z siebie dumny. Wracam do mieszkania. Zamykam drzwi na klucz. Ludzie jakby lekko przebudzeni, zdziwieni hałasami podnoszą głowy. Za mną biega suka, ta mała na dwóch tylnych nóżkach. Wygląda jakby ciągle o coś prosiła, a tylko się cieszy. Znajduję sobie dobre miejsce w dużym pokoju. Kładę się spać.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane