wtorek, 2 lipca 2024

ROBERT MINIAK " GNIAZDO KUKUŁEK" - część pierwsza

 

                                               GNIAZDO KUKUŁEK

 

 

PROLOG.

Próbował skupić się na czymkolwiek, chociażby na tej skuwce od markowego pióra, która wystawała z kieszeni lekarskiego fartucha jego rozmówcy.

- Jest pan pewien panie doktorze, że nie można inaczej? Przecież nie zależy mi na dzieciach, a już zupełnie nie uśmiecha  mi się myśl, że kiedyś któreś z nich mnie znajdzie i przez resztę życia będę musiał być szczęśliwym uśmiechniętym tatusiem z pełnym portfelem. – próbował żartować.

- niech pan się nie martwi panie Broggi, to zupełnie nie wchodzi w rachubę. Tak, jak już panu mówiłem znamy się na swoim fachu a problem pieniędzy w zasadzie nie istnieje – zagadnięty uśmiechnął się życzliwie. Właściwie pan jest tylko …. zastanowił się  przez chwilę, wyraźnie szukał odpowiedniego słowa -  powiedzmy, niezbędnym ogniwem w bardzo ważnym procesie. Jeszcze raz się uśmiechnął, jakby powiedział coś bardzo, ale to bardzo odpowiedniego. Zna Pan teorię Czerwonej Królowej? – zapytał, właściwie prawie retorycznie, bo nie bawiąc się nawet w czekanie na jakąkolwiek odpowiedź kontynuował – zgodnie z tą teorią wszyscy musimy umrzeć, tylko dlatego, że kiedyś, nasi przodkowie zdecydowali się na seks. Jeśli pozostaliby na poziomie komórki, która- dając nowe życie - dzieli się po prostu na dwie części, żylibyśmy wiecznie. A tak, ktoś wymyślił kobietę i mężczyznę. Myśli pan, że Bogu zależało na seksie? A może po prostu jest zwyczajnym skąpcem, który myśli tylko o tym, jak po skończonej prokreacji za kilkadziesiąt lat odebrać nam nasze zupełnie już niepotrzebne ciała. Zupełnie, jak puszki po coca-coli do recyklingu?  Ale, ale proszę się nie martwić – spojrzał na Maurizio. Pana to jeszcze zupełnie nie dotyczy. Teraz poświęci mi Pan kilka minut a potem pojedzie na lotnisko i nadal będzie żył tym swoim spokojnym życiem właściciela całkiem nieźle prosperującej rozlewni wina i przydomowej winnicy. Na ile zdążył Pan poznać naszą Firmę w tej kwestii niczego więcej od pana nie chcemy, ba – mogę nawet panu obiecać, że nigdy mnie już pan nie zobaczy, a nasza, skądinąd sympatyczna, znajomość właśnie dzisiaj się skończy.

Maurizio kolejny raz przyjrzał mu się uważnie. Jowialna, można nawet powiedzieć, dobroduszna twarz doktora teoretycznie mogła wzbudzać zaufanie. Krótkie starannie ułożone, szpakowate włosy, dyskretne, platynowe oprawki okularów, wskazywałby raczej na wysoko postawionego biznesmena albo przynajmniej liczącego się środowisku polityka nie zaś zwyczajnego lekarza tej niedużej, można by nawet rzec prowincjonalnej  kliniki leczenia bezpłodności. Nawet zwykły lekarski kitel, wydawał się zbyt śnieżnobiały jak na to miejsce. W normalnych warunkach pewnie Maurizio uciekał by gdzie pieprz rośnie. Ale instynkt wyłączył się równo sześć lat temu, kiedy w Bolonii podpisał cyrograf na siebie i swoje ciało z Reichardem Bochtem jednym z Aniołów tajemniczej szwajcarskiej Firmy farmaceutycznej, o wdzięcznej nazwie Hocem GmbH. Od tego czasu poznał już kilka podobnych klinik rozsianych po całej Europie. Dotychczas ograniczano się jedynie do pobierania krwi i różnego typu wymazów. Jednak centrum leczenia bezpłodności to było coś zupełnie nowego. Wiedział, że jeśli nawet to prawda, i doktor nie kłamał to już nigdy nie będzie tak jak dawniej, zanim nie pojechał ubiegłej jesieni po sezonie na Cypr i nie spotkał tej pięknej Polki, malującej sobie na schodach usta błyszczykiem. Zastanowił się, czy jeśliby wtedy nie podszedł do niej, nie zapytał o recepcjonistę to być może jego życie płynęło by teraz zupełnie innym torem.

Markowe pióro wystające z kieszeni białego fartucha poruszyło się niespokojnie podążając za gestem właściciela. Doktor wstał, podszedł do szafki i wyjął stamtąd niewielką plastikową buteleczkę. Podszedł do drzwi, które znajdowały się po lewej stronie gabinetu, otworzył je i gestem zaprosił do środka. Maurizio zauważył, że wszystkie okna tego pokoju dokładnie zasłonięto roletami. Mimo dnia, z sufitu sączyło się dyskretne światło kilku słabych halogenów. Pomieszczenie do oddawania nasienia urządzono nadzwyczaj skromnie – właściwie oprócz umywalki z dużym, czystym lustrem, kilku szafek, fotela i dużego, może sześćdziesięciocalowego telewizora z pilotem nie było nic więcej.

Doktor, doskonale udawał, że uznaje nerwowe rozglądanie się Maurizio za tremę. Może ktoś inny w innej sytuacji nawet doszukałby się w jego słowach prawdziwej troski.

- proszę się nie martwić, nikt pana nie nagrywa ani nie obserwuje. W razie potrzeby w schowku pod telewizorem znajdzie pan kilka odpowiednich płyt i kolorowych pisemek Jak pan skończy, proszę zostawić pojemnik w szufladzie koło umywalki i nacisnąć przycisk. Będzie miał pan trzy minuty na opuszczenie tego pomieszczenia drugim wejściem. Te drzwi po prawej stronie prowadzą wprost na ulicę. Za rogiem stoi czarny renault. Dojdzie pan do niego w pięćdziesiąt sekund. Jest otwarty a dokumenty i kluczyki znajdują się w schowku obok kierowcy.  Tam też jest pański bilet na samolot. Lot przewidziano na 19.45. Przy tej pogodzie i porze dnia dojedzie pan do lotniska maksymalnie w półtorej godziny. Proszę zostawić otwarty samochód na tym małym parkingu dla VIP-ów koło głównego wejścia. Kluczyki i dokumenty mogą zostać w tym samym miejscu, gdzie były wcześniej. Ma pan w samolocie zarezerwowane miejsce przy oknie. Tak, jak już powiedziałem – zgodnie z zasadami Firmy to koniec naszej znajomości. I również tak jak wspomnialem miło mi było pana poznać. Spojrzał prosto w oczy Maurizio. Było w tym spojrzeniu coś takiego, że ten, o ile jeszcze przed chwilą wierzył w coś nierealnego, w jakiś nagły błysk z nieba, coś co jeszcze może się zdarzyć to w tej jednej chwili zrozumiał, że nie ma żadnych, nawet najmniejszych szans na cokolwiek co by nie zgodziło się z wizją, którą roztoczył przed nim ten człowiek. Właściciel markowego pióra odwrócił się jeszcze na progu, jakby o czymś zapomniał.

- Aha, nie musi się pan spieszyć, mamy mnóstwo czasu.

Drzwi zamknęły się cicho.

 

 

Część I

Surogatka

.

Miała brzydkie paznokcie. Właściwie to nawet nie tyle żółte ile jakieś takie zupełnie nieokreślone, koloru starej plastikowej lalki. Zwrócił uwagę, że zaciska nerwowo palce a krew pozostawia żółte ślady w miejscach gdzie nacisk był większy. Złapał się na tym , że patrzy na jej dłonie z zaciekawieniem, może nawet trochę niegrzecznie, zupełnie jakby podglądał tę odpływającą z palców krew. Była cholernie skrępowana. Podczas powitania przyjrzała mu się małą chwilkę a potem uciekła wzrokiem gdzieś nad jego lewe ramię. Potem jej spojrzenie wróciło  na nieokreślony  punkt gdzieś pomiędzy kołnierzykiem a pierwszym guzikiem jego płaszcza. Boi się -  pomyślał Ptak – zupełnie jak ja. A po chwili już głośno zaproponował –

Słuchaj, może przejdziemy na ty – tak będzie łatwiej. Mam na imię Piotr. Tzn, właściwie Krzysztof ale używam drugiego imienia. Tak jakoś wyszło.

Próbował się uśmiechnąć.

-  Podobno ojciec długo świętował moje urodziny, że jak poszedł do księdza to zupełnie zapomniał że miałem być Piotrem i stąd ten Krzysztof.

.

Nie, nie tak powinien to rozegrać. Właściwie to co ją to obchodzi? Dla niej pozostanie pewnie tym Polakiem, który wysłał jej zaproszenie. I potem zapłaci. Jeden więcej jeden mniej. Co ją obchodzi to, że ojciec uwalił się jak świnia i pomylił mu kiedyś imiona, albo to, że dla wszystkich i tak od zawsze był Ptakiem  Jeszcze wczoraj planował, że najpierw dokładnie przyjrzy się jej i będzie twardy. Zupełnie jakby od jego twardości miało zależeć czy ona będzie się nadawała czy nie. Do tej pory ważne było dla niego tylko to co widział na zdjęciu. Miała być szczupła i drobna, mieć długie palce jak Maria. I tę niesamowicie rzadką grupę krwi.

Milka – odpowiedziała próbując wyjąć palce z jego dłoni. - Jak czekolada.

Naprawdę? – zdziwił się dość sztucznie próbując podnieść brwi. Ale zaraz stwierdził że to bez sensu. -  Ok. Przecież się znamy. Witaj.

Naprawdę. Rodzice zrobili mi kawał. – wyraźnie się zaczerwieniła – nie mówiłam Ci wcześniej?. Udało jej się wyswobodzić dłoń z jego uścisku a potem natychmiast podniosła ją do ust jakby chciała je zasłonić. Przeszkodzić kolejnemu słowu. Znał ten gest. Swego czasu zanim jeszcze nie zaczął pracować dla Orbitrexu był przecież najlepszym specem od body langue. A więc kłamie. Od początku kłamie.  Wbrew wszystkiemu poczuł się pewniej. Lewa półkula mózgu przejęła inicjatywę. Panował nad sytuacją. Nawet dwie minuty potem, kiedy wjeżdżali ruchomymi schodami do głównej hali dworca podał jej ramię. Pomyślał nawet, że to doskonałe wypadło. Bez zarzutu.

 

Bała się. Nie, to nawet nie chodziło o tego obcego człowieka. Bała się tego nieznanego kraju, nieznanych zapachów, obcych potraw i niezrozumiałych słów i tego wszystkiego co było ledwie wyczuwalne, co zagnieżdżało się pod jej skórą, kiedy wsiadała do pociągu. To coś wisiało w powietrzu, było jak  rodzaj napięcia, które wytwarza się tuż przed burzą, i które powoduje, że włosy zaczynają się elektryzować. Jakby ją ktoś zapytał teraz czego się boi nawet nie umiałaby wyjaśnić. Bała się powietrza. Okna pociągów przesuwały się na dworcu kijowskim jak klatki filmowej kliszy. Z każdego wyglądali zupełnie obcy ludzie, układali na półkach jakieś bagaże, wyjmowali kanapki i zaczynali jeść. Pomyślała, że wszyscy podróżni maja wspólną cechę,  nieokiełznany głód, który trzeba zapełnić kanapką, albo chociaż batonikiem, kupionym chwilę wcześniej w dworcowym kiosku. Zawsze dziwiła ją ta niesamowita ilość dworcowych budek z hot-dogami, chipsami i słodyczami. Dopiero w pociągach rozumiała, że jest to rodzaj uzależnienia, który trzeba zapełnić, zapchać w sobie – jak  lęk przed podróżą w nieznane. Przed wtargnięciem w obcy zapach.

Część drogi przespała. W zasadzie, nie mogła narzekać – trafiła na całkiem normalnych współpasażerów. W jej kuszetce jechała matka trzyosobowej rodziny, na święta do znajomych z Polski i młoda dziewczyna ze Lwowa. Ta ostatnia nawet ciekawie opowiadała o międzynarodowej wystawie psów, na której miała sędziować. Podobno będą tam takie psy, za które można by kupić całkiem dobry samochód.  Dziewczyna była fanką jakiejś zupełnie egzotycznej rasy  - wymieniała z wypiekami na twarzy wszystkich championów do trzeciego pokolenia wstecz, rozpływała się w ich wadach i zaletach. Sprawiała wrażenie szczęśliwej.  Milka zapamiętała z jej paplaniny tylko tyle, że, że powinno się je trzy razy dziennie szczotkować. I koniecznie unikać karmienia gotowanym mięsem z kurczaka. Podobno właśnie najwięcej psich zgonów jest od zadławienia kością z kurczaka.  Tego Milka nie wiedziała.

Na długo przed granicą wyjęła paszport i po raz kolejny przyjrzała się wizie. A więc jednak się zdecydowała. Jeszcze miesiąc temu nie była taka pewna. Ale miesiąc temu nie wiedziała o romansie Maksima z Olgą.

Za oknem listopad karmił ziemię liśćmi. Pomyślała, że nie jest to dobra pora na wyjazd, ale zaraz przestała się nad tym zastanawiać, gdyż akurat przyszła gruba celniczka, obejrzała skromny bagaż Milki i poszła szukać przemytników w kolejnych przedziałach. Po polskiej stronie było cieplej. Drzewa oddychały kolorami i widać było, że listopad jeszcze się nie zagościł na dobre. Dziewczyna od psów spała spokojnie. Milka wyjęła fotografię. Już za parę godzin spotka się z zupełnie nieznajomym mężczyzną, otworzy się przed nim, tak jak otwiera się przed mężem a potem pozostanie jej tylko czekać.

A więc jednak coś jest w tym cholernym przeznaczeniu, skoro los rzucił ją właśnie tutaj, do Polski, do kraju który dawno już powinna zobaczyć. Chociażby ze względu na Matkę. Pomyślała, że jej przyrodnia siostra Nadia, nigdy nie wyjechała dalej niż sto kilometrów od rodzinnego Kurhania.  a Polaków znała tylko z tej słynnej opowieści starego Wowy, który przy flaszce spirtu zawsze powtarzał, jak to  już po wielkiej wojnie, w pobliżu zatrzymał się pociąg i wyskoczyło z niego kilku mężczyzn, którzy rzucili się w stronę lasu. Zupełnie jakby nie wiedzieli, że tam, pod Kurhaniem las jest rzadki jak zęby w grzebieniu i że nie mają żadnych szans na ucieczkę. Leżeli potem powykrzywiani od kul, jeden koło drugiego, jakby przytulali się do siebie jeszcze po śmierci. Wowa wspominał, że ci Polacy to biegli tak śmiesznie skacząc z bruzdy na bruzdę, szukając drzew, a przecież  jeszcze przed Wielką Wojną wszystkie większe drzewa ścięto do tartaku pozostawiając tylko małe i cienkie. Czekiści konwojujący wagon byli wyjątkowo czujni. Zaraz po strzelaninie najstarszy z nich rangą sklął siarczyście młodego chłopaka z długim ciężkim karabinem marki Mosin, który stał najbliżej drzwi i pewnie miał ich pilnować. Chłopak zasłaniał się ręką i pokazywał coś to na broń to na wyłamanych kilka desek w podłodze wagonu. Stary Wowa – no właściwie to wtedy był jeszcze trzynastoletnim młokosem -  leżał jakieś sześćdziesiąt metrów dalej w małej kępie kilku mizernych jałowców. Ale wcale nie czuł kłujących go zawzięcie w gołe nogi i łokcie igieł. Zwyczajnie bał się. Bał się tak bardzo, że najchętniej powbijałby w siebie wszystkie razem wzięte igły, żeby tylko wyglądać jak jeszcze jeden niepozorny krzak jałowca. Zupełnie nie oddychał. A może wydawało mu się tylko, że nie oddycha, bo przecież pot ściekał z niego jak ze starej, właśnie co wypranej w rzece koszuli. Czuł, że razem z tym potem skrapla się w nim strach, wsiąka w ziemię. Oczywiście, potem grał przed chłopakami chojraka i mówił, że wcale się nie bał, nawet wyglądał zza swojej prymitywnej osłony, ale to nie była prawda. Starszyna wysiadł z wagonu i poszedł w kierunku lezących. Wtedy Wowa poczuł, że właśnie umiera. Nawet jeśli nie od razu to za chwilkę, za cholerne kilkadziesiąt sekund, kiedy żołnierz wypatrzy go w jego kryjówce i dopełni sprawy. Pomyślał, że te sekundy i tak niczego już nie zmienią w jego krótkim życiu. Nigdy nikomu się nie przyznał, ale wtedy jeden jedyny raz w życiu zrobił coś jeszcze. - Zwyczajnie po ludzku, posikał się ze strachu. Poczuł jak mimowolnie ciepły mocz spływa po jego brudnych udach, wsiąka w ziemię wraz z potem. Ale wtedy miał szczęście. Cholerne, cudowne, wspaniałe szczęście. Leżał w takim miejscu, że tuż za nim w linii prostej staczała się właśnie ku horyzontowi ogromna jeszcze rozżarzona jesiennym wieczorem żarówka słońca. Czekista podniósł wprawdzie dłoń do oczu robiąc z niej daszek, ale najwyraźniej słońce oślepiło go bo szybko odwrócił wzrok, głośno złorzecząc i wyzywając leżących od swołoczy i priaklatych Polakow . Pewnie zastanawiał się jak wytłumaczy się przełożonym ze straty „ładunku”. Był wściekły i zmęczony. Czwarty dzień podróży w warunkach niewiele lepszych od bydła zrobiły swoje. Podszedł do trupów i dotknął pierwszego z nich końcem buta. Bez wątpienia ten co przed nim leżał już nie żył. Dla pewności jednak, zdjął z ramienia pepeszę, odbezpieczył i przeciągnął długą serią po leżących. Zadowolony z wykonanej pracy odwrócił się i skierował się w kierunku pociągu. Tamci, a właściwie to co z nich zostało, zupełnie przestali go interesować. Jutro też jest dzień, coś tam się wymyśli, zresztą kilku więźniów w jedną czy drugą stronę nie ma żadnego znaczenia. Podniósł rękę i pociąg powoli ruszył. Już w biegu wskoczył na platformę ostatniego drewnianego wagonu i zniknął w środku. Wowa leżał jeszcze dobre kilkanaście minut. Nie poruszał się z obawy, że za chwilę może stać się coś strasznego, oni zawrócą, przypomną sobie o nim, zastrzelą, albo co gorsza zabiorą ze sobą wywiozą gdzieś daleko, gdzie kończą się linie kolejowe i gdzie nigdy nie taje śnieg. Dopiero po bardzo długim czasie podniósł się najpierw na kolana a potem całkiem, na nogi. Kolana drżały pod nim, zupełnie jakby były zrobione z innego materiału niż reszta ciała. Niektóre igły tkwiły w nich jeszcze, zupełnie jakby wrosły na stałe, stając się częścią Wowy, jego drugą, wymarzoną przed chwilą skórą. W pierwszym odruchu chciał stąd uciekać, biec do wsi, zostawić to wszystko za sobą ale zatrzymywała go zwykła chłopięca ciekawość. Zaraz, zaraz, przecież tamci już odjechali, są daleko, zapewne już gdzieś pod Pierjejasłowką albo może nawet za rzeką. Na pewno we wsi słyszeli już strzały i teraz ostrożnie, jeden z drugim mężczyźni pomału podchodzą zobaczyć co się dzieje po tej stronie torów. Pewnie jak zwykle prowadzi ich P’etka, który kiedyś, zanim jeszcze niemiecki szrapnel nie strzaskał mu lewego barku był gwardzistą i dochrapał się nawet młodszego sierżanta. Podobno sam rozbił dwoma granatami niemieckie działo pod Łanowcem. Nie, nie czas teraz na ucieczkę. To właśnie on, Wowa, miał teraz swoje pięć minut, zanim nie dobiegną inni, nie zadepczą, rozdrapią. Ostrożnie podszedł do trupów. Były cztery. Sami mężczyźni. Chudzi, brudni o podobnych, popielatych włosach i w podartych łachmanach.

Pistolet maszynowy Szpagina  PPS -41 o kalibrze 7,62mm zwany potocznie pepeszą, na dystansie dwudziestu paru metrów był śmiertelnie skuteczną bronią. Wprawdzie niezbyt celną ale chociaż część z 35 pocisków w magazynku, wystrzelonych jedną serią w stronę uciekających musiała trafić. Uciekinierzy biegli w jednym kierunku, właściwie ułatwiając zadanie strzelającym. Pierwsze kule dosięgły mężczyznę po prawej, leżał odwrócony twarzą do ziemi pomiędzy bruzdami kartofliska. Kula trafiła go w głowę. Na szczęście Wowa nie musiał patrzeć na jego twarz, a właściwie to co z niej zostało, bo pewnie bardzo szybko pozbyłby się resztek porannego śniadania złożonego z kilku  kawałków brukwi i szczypty starego wyschniętego sera. Wszyscy mieli na zewnętrznej stronie dłoni pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym wytatuowane czterocyfrowe numery. Leżeli równo obok siebie „ jakby się przytulali” opowiadał potem ciekawym słuchaczom.  Trzeci od lewej trzymał pod pachą, a właściwie przed sobą pokaźnych rozmiarów tłumok z brudnego koca. Wowa patykiem dotknął tego zawiniątka i nagle, tuż obok końca patyka w jednej z licznych dziur zobaczył a być może mu się tylko wydawało, że zobaczył, jak coś się poruszyło. To był drobna dziecięca rączka, zakończona maleńkimi palcami które najpierw drgnęły, a potem wyprostowały w jego stronę. Tego było zdecydowanie za dużo, nawet jak dla niego – największego gieroja wśród chłopaków z całego Kurhania – Wowy Kałuszyna. Wrzasnął i z całych sił pobiegł w kierunku wsi.

Zamyśliła się. Jej babkę ślepy los wypluł kiedyś z pociągu, który jechał od tej strony granicy. Przecież jakby nie ten płowowłosy, zupełnie obcy człowiek z czterocyfrowym numerem na dłoni, który zasłonił zawiniątko własnym ciałem nigdy nie byłoby Natalii Wasiliewny a potem jej – Milki. A teraz jedzie do kraju, z którego przyjechał tamten mężczyzna, zupełnie jakby musiała coś oddać, spłacić dług. To dziwne, że właśnie Polak, wybrał ją i teraz będzie przed nim otwierać nogi i brzuch. I nie wiadomo co będzie dalej, bo przecież nigdy przedtem tego nie robiła z obcym mężczyzną, nawet nie wie, czy potrafi. A może nawet będzie musiała zamknąć oczy – jak radziła Masza, myśleć wtedy o czymś innym i modlić się do swojego Boga, żeby udało się za pierwszym razem

 

Na fotografii był nawet sympatyczny. Wprawdzie nie tak wysoki jak jej  Maksim ale i nie niski. Można by powiedzieć w sam raz. Miał ładne zęby i nos przypominający trochę ptasi dziób. Od razu pomyślała, że w jakimś sensie przypomina ptaka, takiego wielkiego, z mądrymi brązowymi oczami i długą szyją.

Pociąg zatrzymał się w Warszawie na Centralnym. Tak jak się umówili, miała na sobie szary, długi płaszcz za kolana i zieloną, podróżną torbę. Tuz przed wyjazdem ufarbowała włosy na trochę jaśniejszy odcień niż miała wcześniej. Może mu się nie spodoba? Czy jeśliby się teraz wycofał to musiałaby mu oddać te zaliczkowe pięćset euro? Sam bilet kosztował prawie sto. Drugie sto poszło na badania, tak jak się umówili. Resztę wydała na kilka niezupełnie potrzebnych, ale przyjemnych drobiazgów. Prostownica, nowe cążki do paznokci, trochę lepszej bielizny. Lubiła czuć się kobietą. Nawet jak nakryła Maksima z Olgą to mimo całego kurewstwa tej sytuacji w jednym, jedynym momencie poczuła wtedy pewien rodzaj satysfakcji. Było to w sekundę po tym, jak zobaczyła na krześle jej stanik, zupełnie staromodny i w nieokreślony sposób brzydki.  Pomyślała wtedy, że Maksim dostał to na co tak naprawdę zasługiwał. I, że ona byłą dla niego za dobra, za luksusowa. Poczuła, że nim zwyczajnie gardzi.  A teraz, za parę godzin spotka nieznajomego człowieka, który przesłał jej pięćset euro, po to tylko, żeby otworzyła przed nim swój brzuch. A jak się wszystko uda, to dołoży jej dziesięć razy tyle. I będzie miły.

Kiedy tak ściskał jej rękę pomyślała, że jest silnym i stanowczym mężczyzną. Ale nie z gatunku tych co to potrafią ryknąć na kobietę, za byle co. Przeciwnie, było w nim coś miękkiego, łagodnego. Wziął od niej torbę i wyszli z dworca. Ciekawie patrzyła na zupełnie obce miasto, wdychała inny zapach i próbowała domyśleć się czegoś z kolorowych neonów. Niektóre były zupełnie takie same jak w Kijowie, oznaczały te same wielkie międzynarodowe koncerny, te same MacDonaldy i PizzaHutt-y. Zawsze łapała się na myśleniu o tym, jaki to niesamowity fenomen, żeby wytresować ludzi, tak żeby zapłacili za jedną bułkę tyle co za dwa bochenki chleba. A cienki plasterek nieokreślonej koloru i smaku przedstawić jako najwspanialszy kawał wołowiny na świecie. Podglądała jak wewnątrz bawią się dzieci, rozmieniają swoje dziecięce radości w kolorowy pasiasty plastik. Kurewskie czasy.

Jego rosyjski był całkiem niezły, przypominał akcentem jednego piosenkarza, którego kiedyś bardzo lubiła. Ale tamten był z Litwy a ten z Polski. Przyglądała się jak rozmawia z taksówkarzem, potem pomaga jej wsiąść do żółtego volkswagena. Jechali około 40 minut. Minęli roziskrzone neonami centrum, potem most na sporej rzece. Kiedy wjechali do cichej willowej dzielnicy przez chwilę poczuła strach. A może ją zabije? Może zależy mu na czymś zupełnie innym niż pisał? Przecież nikt tak naprawdę nie pozna nikogo na podstawie kilkudziesięciu listów i telefonów. Zauważyła, że na dworcu przygląda się jej dłoniom. Pomyślała, że jego żona musi mieć piękne, zadbane dłonie. Ta myśl spowodowała, że się zawstydziła. Ale z drugiej strony nie wiedzieć czemu pomyślała, że mężczyzna, którego żona ma pięknie wypielęgnowane dłonie nie może być mordercą.

Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był tak samo jak inne w tej dzielnicy, dość nowy, ze starannie utrzymanym, niewielkim ogródkiem. Otworzył drzwi kluczem i kilkoma uderzeniami w małą skrzyneczkę z przyciskami wyłączył alarm. Wszystko wskazywało na to, że byli sami. Pomógł jej zdjąć płaszcz i zaprowadził do niewielkiego saloniku. Zauważyła, że zaraz przy wejściu zdjął buty. Zrobiła to samo. Zresztą wykładzina w salonie była miękka i ciepła.

* * *

Ptak był zadowolony. Po raz pierwszy od długiego czasu czuł, że to co robi ma sens, ba, miał pewność, że jest to coś najważniejszego od czasu, kiedy zdecydował się na ślub z Marią. Zaprowadził kobietę do większego pokoju i pokazał jej rozkład domu. Jeszcze wcześniej ustalili, że Milka zamieszka w średnim pokoju, tym od zachodu, z zielonymi tapetami. Zauważył, że kobieta jest schludna i stara się dbać o czystość. Zdjęła buty i położyła je równo na sizalowej wycieraczce. Nie chciała pantofli, twierdząc, że wykładzina jest ciepła. Nie miała też ochoty na kolację, wymawiając się zmęczeniem. Rozmawiali o podróży. Dopiero po jakimś kwadransie zapytała o Marię.

 

- Maria prowadzi biuro podróży. Ma obowiązek sprawdzać jakość hoteli do których wysyłamy gości. Teraz jest na Cyprze. Wróci w poniedziałek. – powiedział

- Twoja żona ma szczęście – zawsze chciałam dużo zwiedzać – zamyśliła się. – nigdy nie byłam na Cyprze. Widziałam w telewizji, że tam są same białe domy – ucięła szybko jakby zorientowała się że powiedziała coś głupiego.

- hahaha – nie martw się, ja też nie byłem – Ptak był coraz bardziej rozluźniony – jak będzie po wszystkim - poproszę żonę żeby załatwiła Ci tam wczasy. Oczywiście, jak będziesz chciała polecieć.

- zobaczymy – nadal była ostrożna – wolałabym zaoszczędzić te pieniądze. Będę miała inne wydatki. – mam rozumieć, że do poniedziałku mam być gotowa? Chyba nie będę jeszcze mogła…

- nie, spokojnie! – zaśmiał się - Odpocznij, zobaczysz moją żonę, w końcu to ona wymyśliła to wszystko, pogadacie jak kobieta z kobietą, poznamy się bliżej. Nic na siłę.

- jasne, nic na siłę – poczuł jak zesztywniała, czyżby pomyślała, że chce się wycofać? Że nie spełnia jego oczekiwań? Może myśli, że wyobrażał sobie, że przyjedzie zupełnie inna dziewczyna z zadbanymi dłońmi, uśmiechnięta i rozluźniona? Poczuł jakiś rodzaj współczucia, takiej zwyczajnej ludzkiej solidarności z tą prostą kobietą, która przyjechała ponad tysiąc kilometrów, żeby oddać obcym ludziom kawałek siebie, kilka miesięcy swojego życia, oddać coś co było dla nich cholernie ważne, najważniejsze na świecie za co zapłaciliby każde pieniądze. Zupełnie odruchowo nachylił się nad nią i przytulił.

- Nie martw się z mojej strony jest ok. Naprawdę.

- hm…. Dziękuję… to dobrze.

Zupełnie nie spodziewała się tego gestu. Zresztą sam nie spodziewał się że tak zareaguje. Podświadomie czuł że powinien tak zrobić, a z drugiej strony gdzieś tam w głębi mózgu zapaliła się mała czerwona lampka, błysnęła króciutko i zgasła ale zapamiętał ten błysk i pomyślał, że musi bardziej panować nad sobą, bo to może okazać się trudniejsze niż sobie wymyślił. I, że Maria by tego nie pochwaliła.

                Była tak zmęczona, że gdy pokazywał jej pokój prawie słaniała się na nogach. Zauważył że w jakiś sposób była podobna do Marii, szczególnie wtedy, gdy pochylała głowę, i rozrzucała palcami włosy. Wkładała dłoń wtedy tuz za uchem, w miejscu, gdzie linia szyi schodziła się z policzkiem. Zupełnie jak Maria. Właściwie to jakby tak się dłużej zastanowił, to może dostrzegłby również tak samo drobne stopy i to przeciągnięcie samogłosek,  kiedy wymawiała jakieś dłuższe słowo. Ale dla Ptaka liczyło się tylko to, że przyjechała, że dopiął swego, że teraz już nigdy nie będzie tak samo jak dawniej. Nie będzie tej denerwującej pustki. I wreszcie skończy się temat Teresy. Chociaż, prawdę mówiąc, odkąd Maria wymyśliła tą całą historię z przyjazdem  Milki tamta sprawa ucichła. I dobrze.

Pokazał jej rozkład domu, szafkę z ręcznikami w łazience i jak ma opuszczać żaluzje w pokoju. Kiedy zamknęła drzwi,  Ptak usłyszał że przekręciła w zamku kluczyk. Złapał się na myśli, że był ciekaw czy to zrobi. Normalna jest. Zupełnie normalna.

Znalazł w lodówce resztkę soku i usiadł przy komputerze. Zamierzał jeszcze napisać parę słów Marii, opowiedzieć jej o nowej lokatorce, o jej normalności i brzydkich dłoniach, ale

Marii nie było na scypie. Pewnie gdzieś podpisuje kolejny kontrakt z jakimś hotelarzem -pomyślał. Nie, nie był zazdrosny. Zdążył się przyzwyczaić się, że wyjeżdżała i że musiał na nią czekać. Kiedyś, gdy jeszcze pracował w Orbitrexie, to ona czekała na niego. To „teraz” nawet nie było takie złe. Nie musieli patrzeć na siebie w każda sobotę rano, kiedy wszyscy znajomi pakowali rodzinne gromadki w swoje Vany i ciągnęli na dacze. Nie musieli zastanawiać się, czy lepiej zabrać zielony czy niebieski koc i koniecznie krem do opalania i całą górę pampersów dla najmłodszej pociechy. Kiedyś sobota była dniem w którym mogli zostać w łóżku tylko dla siebie. Później coraz częściej okazywało się, że tak naprawdę to nie ma komu zostawać w tym łóżku. Jego ciągnęła nowa łódka lub narty a Maria odsypiała całotygodniowe siedzenie przy komputerze. A potem zaczęła się ta historia z Teresą. Właściwie to nawet się ucieszył, kiedy powiedziała mu, że nowa praca jest związana z częstymi wyjazdami. W jakiś sposób czuł się wszystkiemu winien. Przestało go też dręczyć,  że ich sobotnie przedpołudnia pozostawały wspomnieniem. Pocieszał się tylko, że w sumie stanowili z Marią całkiem udany związek, w którym jedno i drugie mogło mieć dużo czasu dla siebie. Ostatnio nawet rozmawiał z Markiem, który zwierzał się, że już ma dosyć tego harmidru, tego braku azylu od pracy i pozornego domu, w którym z każdego kąta dolatywał ten sam, znany od lat zapach. Mówił też coś o nowej dziewczynie z ich działu i ciągłych sprzeczkach z Magdą. Przebąknął  nawet o rozwodzie, ale tak bardziej dla żartu, bo Ptak doskonale wiedział, że Marek – zupełnie jak on sam - jest wygodny i nigdy na żadne ekstremalne rozwiązania nie pójdzie. Zresztą po co? Oboje z Magdą mieli całkiem poukładane życie i całkiem sporo do stracenia. Jeszcze kilka lat temu, kiedy oboje się dorabiali to może by coś z tego wyszło a teraz to już musztarda po obiedzie.  Ptak stwierdził wtedy, że pewnie znów wybiorą  wariant optymalny tzn, przez jakieś dwa, trzy miesiące kumpel będzie miał ten męski błysk w oku, może nawet wymyśli jakiś wyjazd na tydzień a Magda w tym czasie wyda jego półroczną pensję na pobyt w spa. A potem oboje powrócą do siebie, tak jakby nigdy nic i nadal będą się spotykali ze wszystkimi na sobotnim grillu.  Zupełnie, jakby to była uleczalna choroba, która dotykała po kolei ich wszystkich znajomych koło czterdziestki. Coś w rodzaju wstydliwej różyczki, którą trzeba było przejść aby potem mieć co wspominać w rozmowie z kumplami przy piwie.  Ptak  na chwilę znów pomyślał o Teresie. To już chyba minął rok od tego czasu?  To wszystko stało się tak jakoś nagle, że do tej pory się nad tym zastanawiał. Kolejny awans, perspektywa kilku tysięcy więcej na koncie i nic nie znaczące spotkanie z dziewczyną odszukaną w Internecie. Nie planował tego, właściwie można powiedzieć, że wyszło zupełnie samo, mimowolnie i nawet nie wiadomo kiedy znaleźli się w jej łóżku. Może gdyby wtedy nie wypił tej cholernej tequili do niczego by nie doszło… Oszołomiła go nowością i zupełnie innym podejściem do życia. On z powodzeniem wygrywał w peletonie szczurów ona medytowała wpatrując się w dywan. Była buddystką. Śmiała się gdy opowiadał jej o swojej pracy, o kumplach o nowym domu. Zadawała mu jakieś nierozwiązywalne zagadki i dotykała włosami jego piersi kiedy leżał na plecach.  Pamięta, że kiedyś go zapytała czy lubi swój  cień.  Skoro lubi to czy się z nim rozstaje. Denerwowały go takie pytania. On był jak zerojedynkowy komputer, na podstawie wyuczonej wiedzy potrafił przewidzieć niestabilne wahanie giełdy a dla niej ważny był cień! Ich romans był związkiem kamienia i powietrza. Ale ciągnęła go ta nieprzewidywalność. Czuł się jak Alicja, która nagle dowiedziała się o drugiej stronie lustra.

Maria domyśliła się szybko. Najpierw próbował coś tłumaczyć, kręcić a potem się przyznał. Nawet nie krzyczała. Powiedziała tylko, że od przyszłego miesiąca pójdzie do innej pracy. I, że będzie często wyjeżdżać. Coś między nimi pękło, rozsypało się na drobne jak samochodowa szyba w którą ktoś uderzył kamieniem. A potem Teresa wyjechała do swojego miasta. Na pożegnanie zostawiła mu zdjęcie swojego cienia zrobione aparatem z komórki. Kilka megapikseli uchwyconych na elektronicznej matrycy.

Był w pewnym sensie autystykiem, zawsze przyzwyczajał się do tego co wokół i nawet przestawianie drobnych rzeczy sprawiało mu trudność. Lubił gdy wszystko miało swoje miejsce. To zaczęło się jeszcze w dzieciństwie, kiedy nie mógł zasnąć zanim nie poukładał wszystkich samochodzików na swojej półce. Każdy miał swoje miejsce. Zupełnie spokojnie musiał wstać w nocy i z zamkniętymi oczami poruszać się po swoim pokoju. Każdy jego związek wyglądał podobnie. Dlatego wybrał Marię, bo była najbardziej poukładaną dziewczyną na roku. Była jego odbiciem. Cholernie ambitną i zawziętą Ukrainką. A do tego najładniejszą w całym akademiku. Niewiele o niej wiedział. Właściwie tylko tyle, że jej rodzice zmarli jakiś czas temu a ona sam pochodziła z niezbyt zamożnej prawniczej rodziny spod Kijowa i studia w Polsce były dla niej jedynym oknem na świat. Po tej sprawie z Teresą nie rozmawiali ze sobą prawie dwa tygodnie. A potem sama przyszła do niego do łóżka i powiedziała, że się nie gniewa i że wszystko przemyślała i mu wybacza. I, że znalazła już sobie pracę.

 Kiedy Marek opowiadał mu o swoich problemach z Magdą Ptak wtedy stwierdził w sobie coś dziwnego, a mianowicie ogarnęła go myśl, że w przeciwieństwie do Marka lubi swój dom i że w jakiś sposób, ma cholerne szczęście, że jest z Marią. Ba, nawet myślenie o tym fakcie sprawiło mu przyjemność.  Powiedział o tym Markowi a ten z grubej rury wypalił –

Stary, a ty jesteś pewien, że właśnie w tej chwili kiedy tu siedzimy to twoja żona nie zabawia się z jakimś przystojnym Cypryjczykiem w jednym z tych czterogwiazdkowych hoteli na wyspie? Ptak oburzył się, ale wtedy też po raz pierwszy , poczuł swego rodzaju niepokój.  Nie, nie chodziło o Marię, wiedział, że jest taka sama jak on i za nic nie wyrzeknie się swojego ulubionego zielonego saloniku z kominkiem i innych nie mniej ważnych rzeczy, na które zarobił swoim zero-jedynkowym mózgiem. Ale jednak coś w nim zakiełkowało jakaś myśl w rodzaju tych - co byłoby gdyby Maria odeszła do innego mężczyzny? W pewnym sensie ją też traktował jak położony na właściwym miejscu samochodzik z dziecinnego pokoju. Nie chciałby się kiedykolwiek obudzić z przeświadczeniem że miejsce po tym samochodziku jest zimne i puste. Wtedy też po raz pierwszy pomyślał poważnie o rzuconym kiedyś przez Marię pomyśle z  dzieckiem. Może to byłoby jakieś zabezpieczenie? Rozwiązanie?

W prawym rogu komputera zamigotała zielona ikonka skypea. Maria miała kilka minut spokoju.

-        ja ciebie też – Ptak zaczął od ich starego powitania, które zarazem mogło być pożegnaniem w czułej małżeńskiej pogawędce. Zawsze tak się witali, odkąd pamiętał. Nieraz wzbudzał tym ciekawość we wścibskich sekretarkach wietrzących jakiś romans szefa.

-        Jaka jest? -Maria nie miała zbyt wiele czasu na rozmowę – podobna do mnie trochę?

-        Tak sobie, chociaż można powiedzieć, że ma z Tobą wiele wspólnego – Ptak ważył słowa. Nie chciał, żeby żona odebrała, że Milka jest podobna, ba, nawet cholernie podobna i do tego ma tę przewagę, że w każdej chwili może urodzić normalne, zdrowe dziecko. To byłoby poniżej pasa.

-        To dobrze. Pokazałeś jej pokój? Zmęczona po podróży?

-        Jasne, śpi jakby przyjechała z Ukrainy – zaśmiał się w mikrofon. - kiedy wracasz?

-        Jeszcze nie wiem, trochę mi się tu przedłuża, postaram się być w poniedziałek.

-        Wolałbym, żebyś już była. Jak tak dłużej tam posiedzisz to nie wiem czy wytrzymam widząc samotną dziewczynę w moim domu. A wtedy pewnie będę musiał jej dopłacać hahahaha

-        nie wygłupiaj się, w poniedziałek będę. Wytrzymaj. - zobaczył w kamerze jak się skrzywiła, ale za chwilę powróciła do dawnego tonu. - pamiętaj, żeby ją dobrze karmić!

-        Jasne, dam jej swoje klucze od lodówki. A ja pójdę do Marka. Może wyskoczymy na jakieś piwo i pizzę?

-        Ani mi się waż! Potem będziesz cuchnął jak stary browar i zaśniesz zanim skończysz! -śmiała się na dobre.- wstydu mi narobisz przed rodaczką!

-         No już dobrze, dobrze, zawołam Marka do siebie, pomoże w razie czego.

-        Już Marka to Ty do tego nie mieszaj! Lepiej sprawdź czy położyłeś czyste ręczniki i program jakiś rosyjskojęzyczny ustaw.  Aha i sprawdź skrzynkę. Powinni mi coś przysłać z firmy. To ważne.

-        Tak jest! Już biorę latarkę i wykonuję rozkaz.

-        Nie wygłupiaj się, muszę już iść, mam jeszcze trochę pracy.

-        ok. Kochasz?

-        Sama nie wiem, jeszcze się zastanowię. Póki co jestem z tobą z przyzwyczajenia. I oczywiście dla dobra dziecka. Pa.

Cała Maria. Konkretna i zarazem niesamowicie inteligentna – pomyślał. A swoją drogą dawno już nie rozmawiali ze sobą w ten sposób. Rzeczywiście z tym dzieckiem to był świetny pomysł. Już dawno powinni coś z tym zrobić. Maria nigdy nie przepadała za dziećmi. Wcześniej Ptakowi wydawało im się, że dziecko w małżeństwie jest tylko kwestią czasu. A potem przytrafiło się nieszczęście. Przy okazji jakiś bardziej szczegółowych badań wykryto u Marii mutację genu BRCA1/2. Ten gen kiedyś zabił jej matkę i babkę. A właściwie nie on sam tylko wywołany przez niego nowotwór. To był dla nich obojga grom z jasnego nieba. Maria nawet przez krótki czas próbowała walczyć, jeździli do różnych specjalistów ale diagnoza była jednoznaczna, wszyscy zalecali jak najszybsze usunięcie jajników i  żadnych szans na dzieci. Wtedy jakoś to  przeżyli. Pocieszali się, że dzieci to jedynie kupa rozwrzeszczanych pieluch i tak naprawdę to wcale nie są takimi nieszczęśnikami, maja siebie i perspektywy na całkiem fajne życie. Pewnie, że gdzieś tam, w głębi duszy Ptak czuł że czegoś nie zdobędzie, czegoś się nie da ułożyć na półeczce z samochodzikami. nie będzie tak jak w innych rodzinach. Ale wtedy mieli po trzydzieści lat i wszystko inne wydawało się równie ważne. Przypomniał sobie twarz Marii wtedy, gdy wróciła po zabiegu z kliniki. Miała usta zaciśnięte jak zawsze gdy o coś walczyła. Wymachiwała jakimś świstkiem i krzyczała  - a nie mówiłam, nie mówiłam, że nie będziemy mieli dzieci!? Uspokajał ją i przytulał. Tak jak przytula się małą dziewczynkę, która bardzo się starała i pierwszy raz upiekła w tajemnicy przed mamą ciasto ale żeby lepiej wyszło wsypała pełne opakowanie proszku do pieczenia. Nigdy więcej nie wspominali tego wieczoru. Tkwił on gdzieś w nich jak zakleszczona grudka. Kamyk.

 

 

Robert Miniak

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane