poniedziałek, 3 listopada 2025

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna

 
 
 

 
 
 

"Śpieszmy się"

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście

przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza.

ks. Jan Twardowski

 

 

 

Roma Jegor

 

Fioletowe pocałunki

 

Takie chmury-góry, rollercoaster chmurowy, czarno-białe everesty. Lato pewnie też ma swoje depresje, wzloty i upadki. I dni euforyczne i humorzaste. Teraz ma pewnie te drugie, jak kobieta z menopauzą.

Tak, już powoli starzejesz się lato, ubolewasz, że będą teraz i uderzenia gorąca, i płaczliwe dni. Że już nie będzie brzoskwiniowej cery, głębokich dekoltów, obcasów wysokich jak słoneczniki i miłości na wydmach, na łódce, na polanie...

No cóż - przestawisz się. Na jesienny kolor szminki, wykwintne jazzowe koncerty i rozważną miłość. Zamienisz truskawkowo-malinowe rozkosze na fioletowe pocałunki śliwek. Cichsze są i ciut nieśmiałe, w tym swoim poważnym, biskupim kolorze, ale zapewniam cię, że przy odrobinie cynamonu, wanilii, miodu, albo i słodkiego octu - potrafią zdziałać cuda. A przecież ten miód w tobie i ten zapach perfum za uchem będą z wami - przy łaskawości losu - do zimy.  

 

 

 Lekcja języka

Czytam cię żmudnie
rozsupłuję pokrętne wywody
wyjadam tajemnice i opiłki piasku
Czytam cię pokątnie
mimochodem rozbijam skorupę
żółciowym kamykiem
osierdziowym workiem
procą żył napiętych do granic
wszechświata
końcem języka cię sylabizuję
układam abecadło pustyń i atoli
Na tablicy nieba skorpiony
sputniki i odbicie raka
jak uszczypnie wszystkie znaki będą
nam przeciwne
Zostanę piaskiem
i jak wieczny nomada będę się kołysać
karmić garby jak dzwonnik
i zasłaniać lustra
mowę ptaków przekładać na
senne koszmary
w których będziesz nas czytał
jak języki martwe




Przerwa w zbieraniu chrustu
 
Czasem bezwiednie sama siebie przytulasz -
trzeba się czegoś trzymać
na tym wietrze,
pokołysać zbyt nerwowe zakończenia,
wygładzić chropawe,
naciągnąć chrome,
uciszyć chrapy koni co wciąż
w tobie rżą.
Drżą ci ręce jeśli tylko oderwać je od ciała.
Rozgniatasz w palcach słowa, rumianki, różańce,
turlasz białe i czarne po liniach dłoni.
Masz nierozdzielne linie głowy i serca,
jakby to była jedna wioska -
tłum znajomych kobiet przy jakiejś studni na rynku.
Siedzisz więc przy sobie jak przy studni, kiedy już się trafiła
ta przerwa w żęciu, pieleniu i zbieraniu chrustu.
Bezwiednie sama siebie kołyszesz, głaszczesz, poisz, goisz.
Turlasz w palcach albo rozgniatasz w pył białe i czarne.
Powtarzasz ruchy po babkach, ciotkach, czarownicach.
Wszystkie jesteśmy tym samym - kosmicznym pyłem
i przędzą na rany,
które świat sobie wymyśla i nam zadaje.
Jak pracę domową.


 

 

Dym

Wolałabym żebyś kradł albo zabił
grał na wyścigach drogie melodie
i pakty z diabłem podpisywał ciemne
Wolałabym żebyś odwiedzał tamte dzielnice i wracał
z mrokiem w tęczówkach w słowach w niespokojnych krokach
i żebyś pierścionki kupował i trwonił
i ciężkich dni monety rozmieniał na drobne
Zmieniał zdanie i bogów i rzek maratony
podwodne łodzie malował na żółto niebiesko
na zimno brał ten świat łamany błyskiem burzy i Vermeera
Wolałabym żebyś palił spalił każde wiosło
które może przeciągnąć łódź na tamtą stronę
Tu się czerwienią żyłki żurawin – i życie
porusza grzbietem liścia po którym brną myśli
Wolałabym żebyś – czartem pomyłką i piekłem  
karmazynowym piratem przypływem
żebyś kradł albo zabił albo pił jak Cezar
tracił królestwa konie i Rzym swój podpalił
a potem go wznosił ze zdartych opuszek strun z gardła
z myśli lotnych albo ciałek stałych
Żebyś był - choć guzikiem gdy idzie kominiarz
w głąb po drabince żeber gdzie dym mam
po tobie

 

 

Mieszczka II

Miasto w nas rośnie a nasze wsie umierają coraz ciszej
słońce zabiera do siebie łubiny i koty
Do cieni psów księżyc wyje drobnymi gestami
I miasto robi się puste niczym kanka po ptasim mleku
wylizuje nam ranki wyślizguje ślady po kałużach
Wszędzie mury i chińszczyzna i w każdym zakątku ciała
igły lub pieczęcie
Ze zwierząt tylko autobusy o zielonych oczach
w oknie znów czarny kwadrat na białym tle rzeczy martwych
Oddychają tylko firanki

 

 

Po wszystkim rechot suwaka

Po wszystkim wieczór odzyskuje zmysły
Wyostrza wzór chodnika i światło latarni
Idzie szumiąc sukienką jak kurtyną deszczu
Oddechem bez oddechu napiętym jak skrzypce

Po wszystkim strach umiera rozpacz się rozpada
Ciało jest skrawkiem  czegoś co się spruło w mroku
Słonym jeziorem  jarem i kocią kuwetą
Popiołem skupem złomu i umarłym bratkiem

Po wszystkim choćby zniknął choćby go zabrali
Nie spojrzysz w oczy domom chodnikom i skrzypcom
Nie zetrzesz wstrętu solą pumeksem i drzwiami

W supeł zwiążesz miękką golizną gałęzi

 

 

 


 

 

 

 

Anna Blaschke

 

 

sen

śpisz cicho spokojnie
odpoczywasz po dniu
odpoczywasz od ludzi

śnisz

przykładam głowę do poduszki

pytania na marginesie dnia
odpowiedzi na horyzoncie myśli

falą wspomnień kołyszę
słowa nasze
milczenia nasze
spojrzenia

śnię
 
 
 
 
 
 
 
z Albionu

nie tak dawno
męczyły go skundlone myśli
pilnował budy na chwilę teraz
bez szans na salony na chwilę potem
patrzył z pogardą
na michę nadgryzionych funtów
co pchłami zwiezionymi zwodzą
co gryzły jak one

nocami
śliniąc się wzdychał
do smalcu ze skwarkami
do chleba żytniego
do Niej

dzisiaj
rzadko już wraca do
rzeki pełnej obcej wody
mętnej nieczytelnym pismem
zamulonej brudnej

czasami leci by
zajrzeć w oczerety rozchwiane
na marginesie minionego
znajduje ziarenko bywa dwa
lecz daleko im do wymarzonych
kamyków w niebieskiej szkatułce

owiewa je czas
wietrzeją
wkrótce zostanie
nic

 
 
 
 
 
choroba zwana teatrem

urodzeni za kulisami
rozgrywają scenę po scenie
krążą według własnej koncepcji
inscenizacji nie szukają suflera
podpowiedzi inspicjenta znaku
wejścia i wyjścia

wychowani za kulisami
skażeni wirusem zdeptanych desek
zarażają chorobą dożywotnio
nieuleczalną miłością do słowa
unoszonego po ostatnie rzędy
zasłuchanych

dorastający za kulisami
nie uciekają od tłumu
pierwsze skrzypce im nieobce
myśli dalekie często od własnych
głoszą do chwili gdy kurtyna opadnie

światło zgaśnie






jaśminowe sny

niewiele mam do powiedzenia
w pobliżu tajemnicy
za mało ciepła w dłoniach
bez blasku świec

w cieniu twego zapachu
zdradzam marzenia
pobłażam bezsennie
nim zbudzi się świt

ze szminką na koszuli
krawat pod twoje szpilki
tańcem w rozszeptaną noc

dziś zapłacę kaczeńcom
za całą łąkę
choć tylko się krzyczą
nad mokradłem

zobacz

budzą się motyle
 
 
 
 
 
 
droga

tak blisko jestem
a tak mi daleko
do twego serca

tak blisko jesteś
a tak ci daleko 
do mej duszy

jesteśmy razem
a idziemy obok
naszych snów

a kiedyś
za późno
zapłaczemy

nad śladami
naszych stóp
 
 
 
 
 
 
 

milczenie

 

słowem można bawić i cieszyć
słowem można chłostać i ranić
tylko człowiekowi
podarował Najwyższy ten dar
w nagrodę?
za karę?

słowo
od bieli do czerni
od brzasku do zmroku
od szeptu do krzyku
zmienia siłę jak wiatr —
zbudzony o świcie delikatnie owiewa
potem gwiżdże targa szarpie
a w końcu rodzi burzę

jest jak woda — bez słów usycham
lecz bywa
że w ich potoku tonę

zostaje milczenie
w nim – wszystko






***
ktoś napisał moje życie prozą
taka powieść tworzona zrywami
raz wciąga niczym gąbka
raz nudzi marudzi
jak to w życiu bywa

w potoku słów zwyczajnych
chwil szarej codzienności
zdań otwartych świtem
zamkniętych kropka nocy
znalazłam krótkie wiersze
pisane złotem
rytmem serca
śpiewem duszy

kiedy czytam swoje życie
wracam do tych stron
do barwnych ilustracji
najpiękniejszych dni

Ten kto napisał moje życie
był Poetą

 malarzem umysłu i ducha

 


 

 

Pantum krakowskie

na rynku krakowskim gołębie
gdy pierwszy hejnał rozbrzmiewa
chmur kilka przepływa po niebie
na plantach rzucają cień drzewa

gdy pierwszy hejnał rozbrzmiewa
kwiaciarka rozstawia wazony
na plantach rzucają cień drzewa
gołębie buszują w koronach

kwiaciarka rozstawia wazony
chryzantem się złocą czupryny
gołębie buszują w koronach
drzew cicho liczących godziny

chryzantem się złocą czupryny
gdy ranek otwiera dzień nowy
drzew cicho liczących godziny
wzdłuż plantów drży szpaler zielony

gdy ranek otwiera dzień nowy
na rynku krakowskim gołębie
wzdłuż plantów drży szpaler zielony
chmur kilka przepływa po niebie


 

 

 


 

 

 

 




 

 Tomasz Pułka

 

 

Jak się ścieli łóżko, tak się kończy jeść


wierszom bez rytmu

Smakuje węglem, ale po co te listy? Jeśli już
szukać, to przy pomocy powiek, więc nie drażnij
lwa, bo odgryzie ci rękę. Tylko puste jest szczere,

a tylko ty możesz mnie ustalić. Bonus track
pełznie po nawierzchni z gliny. Są słowa ciężkie
i są słowa rybki, a świat to może być to brudne
akwarium. Bez zbędnych gestów, bez kręcenia dupą.

Można to widelcem, a można użyć dupy,
wszystko przecież jest dziurką od klucza. Już
prawie koniec, bo wszystko co brudne
krzyczy na wiwat. Z wszystkich sił: kochaj, drażnij,
są rzeki puste
, ale są i rzeki szczere.
Puść płytę, tę żółtą z napisem. Track
numer siedem, zaraz odlecimy. W trakcie,
gdy Adriana będzie kręciła swoją dupą,
a niebo zmatowieje i zrobi się ciężkie,
jak nasiąkły deszczem, skórzany but. Już
koniec bajki, bardzo cię proszę, nie drażnij
lwa, bo będzie miał kły brudne.

A przecież trzeba go oddać.

 

 

 

Na miejsce

Mieliśmy klatkę po myszkach, zacznę
od końca: bardzo białe włosy dziadka,
kominy i czaple nad nimi. Różne

perspektywy. Pociągam za warkocz, palę
ciemne, puste. W płucach mam ranek,
rany na ramionach. Noc była bezsenna,

wypada to zapisać. Dużo rzeczy ostatnio
wypada, żeby tak jeszcze z rąk nie wypadały.

Mam takie przejścia, płonące zatoki,
a kaszel jest jak topiący się chłopczyk.

 

 

 

Szew

To krzepnie. Nie ma we mnie miejsca
na prawdę, naprawdę nie ma we mnie
miejsca. Że chciałbym się na nią
nagrać, kiedyś rano odsłuchać? Kto
mnie dzisiaj przepisze, kto obudzi

ziewnięciem? Bez ciała, proszę.
Ciała jednak nie ma, to takie
interakcje: wsiadasz wstrzymujesz
oddech. Celem malarstwa jest seks
i mijanie. Tymczasem

to krzepnie. Na ulicach dziewczynki,
dużo dziewczynek, ich zimne palce,
zimne oddechy. Coś się pociera,
chrobocze. Nie szukałem wejścia,
byłem u fryzjera. Mogłem ją przełożyć
nie znając języka, prócz faktury dziąseł.

I czerwone niebo. Na niby.

 

 

 

bez filtra

te hasła nie otwierają żadnych drzwi przeciwnie
zapalają zielony neon exit i trzeba wyjść
z ciebie siebie nie rozumiem chciałbym pisać
szeptem kobiecą mruczanką jakąś delikatną nutą
wieszać cię na czwartej linii od góry i zbierać
mak językiem pamiętasz jak to było drożały lizaki
wujek bawił się w złodzieja nie ufaliśmy piosenkom
edyty i książkom jerzego a teraz tylko mgły centymetr
igra z ogniem leci sobie w kulki taki jest plan



 

Wiersz o podglądaniu

zbyt wielu ludzi w tym mieście ma ciemne włosy,
to takie polskie. mieszkanie na trzecim piętrze,
drzwi pilnuje judasz, na klatce dzieci grają
w kapsle. w każdą noc przed losowaniem lotto
jest spakowany. czeka, albo pije ciepłą wódkę

jeszcze nigdy nic nie wygrał. potrafi za to
łamać chronologię dni, spluwać na przechodniów,
zasypiać na stojąco. tyle doświadczenia, a tak
kiepskie kwalifikacje. sąsiad to przynajmniej
pisze listy do prezydenta, ogląda obrady sejmu

wie co się dzieje na świecie. a tymczasem świat
jest schowany w paczce po klubowych, w gazecie
ze zdjęciem córki. młoda, zdolna pani doktor,
dobrze że ma się choć taką pociechę gdy jedyny
pewnik to palacz w kotłowni, bo telewizor kłamie.

czasem jest wieczór, a czasem pisze na okładkach
książek: dzisiaj nie widać już nawet samolotów,
kości Hanki są cienkie jak światło elektryczne,
mam gorzki oddech, szczekają psy.



kilka słów o mówieniu przez sen

To wyszło z rozmów i grudek ziemi między listami. Z problemów
ze znalezieniem pierwszego słowa. Powinno błyszczeć, a pachnie
jaśminem? Cóż – tyle dróg, a każda niewłaściwa, jak kierunki
wyznaczone przez krzyż wiszący nad łóżkiem. Performance znaków

tańczących na talerzu. I my po przeciwległych krańcach obrazu,
tak znikają wieczory. Mieszają się z farbą, ściekają wprost
w usta. Połknij, zapomnij, odwróć się na pięcie

nie wracaj do domu. 

 

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane