Nie mam wprawy w pisaniu
oficjalnych notek o, nie mam też wprawy w zdawaniu sprawozdań, raportów,
ujmowaniu w słowa spotkań, wydarzeń i takichtamów, zwykle wypada to albo nudno,
albo durnowato, albo nazbyt lirycznie i nigdy nie jestem zadowolona, a skoro ja
nie, to czytacz prawdopodobnie tym bardziej.
Zmuszona. Zmuszona – powiadam z
całą mocą – przez szanowną Kierowniczkę Rabanu, skrobię
z wysiłkiem słówko na
temat Zjazdu, Zlotu, Zgrupowania PPG w Majkowicach nad Pilicą (ładne złożenie),
w którym miałam okazję i przyjemność uczestniczyć.
Notka będzie krótka, jak krótki
wydaje się pobyt, który niesie ze sobą radość i dobra zabawę.
Dzień 1. Czwartek
Z Radziewicz Teresą, kierując się
niezawodnym nosem, a trochę oszalałym przypadkiem i nieco GPS-em wspomaganym
przez mapę samochodową, dotarłyśmy na miejsce wieczorem w czwartek, który to
czwartek obfitował w procesje Bożego Ciała po drogach, a te jakimś zrządzeniem
losu łaskawego, nie obfitowały w tym samym czasie w nas, dzięki czemu
przedarłyśmy się niemal bezboleśnie przez teren zajęty przez lud celebrujący.
Na miejscu, w Majkowicach to znaczy, czekał nas upał i dzikie okrzyki
zebranych, a nawet można powiedzieć wezbranych i występujących z brzegów, co
objawiało się rzutami w ramiona,
nieartykułowalnymi odgłosami i mówieniem wszystkiego naraz w połączeniu z jednoczesnym okazywaniem miejsca i
wyładunkiem bagaży. Muszę tu nadmienić koniecznie, że otrzymałam w darze kurę.
Nieżywą. To znaczy ona była nieżywa od urodzenia, gdyż wykonano ją z materii
ceramicznej.
Posiłek nasz pierwszy upłynął
przy ogólnym: „hej, dalej więc!”, bo wszyscy usiłowali nagadać się
i
opowiedzieć w jednym czasie wszystko, a także rozpocząć tajemnicze manipulacje
papierami przygotowanymi przez Zarząd Zamętu (o zadaniach z papieru przy okazji).
Później spacer w celu znalezienia Pilicy, której, jak nam doniosły grupy
zwiadowców-wyżeraczy, nie ma. Nie ma po prostu i już. Rzeka była, tylko o krok
od miejsca, gdzie zwiadowcom skończyła się woda (piwo?), kanapki i chęć pójścia
dalej w gęstym upale. O krok dosłownie była ta rzeka i tak to już jest, drodzy
państwo, że ludzie padają przed samym schroniskiem. Żaden wszakże zwiadowca nie
padł i dzięki temu rozśpiewaną
i srodze zakurzoną gromadą odszukaliśmy rzeczoną
rzekę i kontemplując jej nurt przejrzysty (sic!) gaworzyliśmy sobie to o tym,
to o owym, a głównie o zadniej części kobiety, której było Marynia. Wieczorem,
zgodnie z terminem – wieczorek (w tym również koleżanka Krystyna, ozdoba nasza
i serce gołębie, acz koleżanka Wieczorek w wieczorku uczestniczyła tą razą,
siedząc na d.. na ławce sobie siedząc). Wieczorkiem więc kolega Sajkowski Jakub
został wymaglowany przez kolegę Wołoszyna Grzegorza bezwstydnie przed gawiedzią
(czyli to my). Bardzo świetnie wymaglowany, bo Kolega Wołoszyn dopasował sposób
prowadzenia wieczoru do swego diabolicznego wyglądu, i szkoda, że na zdjęciach nie można odsłuchać tej rozmowy o
najnowszym Jakubowym tomiku „Google Translator”,
w której to rozmowie padało
sporo interesujących pytań, spostrzeżeń, no i samego poety objaśnień oraz myśli
na kanwie. Czy tam na kawie. Czy tam na ławie. Co było później, dyplomacja
wzbrania mi opowiadać, gdyż wszelkie podobieństwo osób do osób rzeczywistych
jest zupełnie przypadkowe.
Dzień 2. Piątek
Poranek, śniadanie, snucie się w
piżamach, leniwe pogawędki, wystawianie pyzy do słońca i szykowanie się do
spławiania. Dzień kajakarski. Pilica jest piękną, na tym odcinku niezbyt
głęboką rzeką (niezbyt głęboką oznacza do pasa w głębszych miejscach). Ponieważ
upał poganiał nas bacikiem, spławiliśmy się raz-dwa i dziarsko popłynęliśmy w
dół rzeki. Z zewnętrznego punktu odniesienia mogliśmy sprawiać wrażenie nieco
zmylonych przez los, a może nawet i świrów, ponieważ każdy kajak wyśpiewywał co
innego, kiedy zaś kajaki mijały się, zachodziła interferencja pieśni, by już za
chwilę zjednoczyć się we wspólnym wykonaniu tej wybranej drogą odruchową (prawdopodobnie
tej, która była nadawana głośniej). Po rozdzieleniu się kajaków, pieśni znowu
indywidualizowały się z rozentuzjazmowanego tłumu. Należy tu koniecznie przypomnieć
chociażby brawurowe wykonania „Ach jak przyjemnie...” z towarzyszeniem kajaka Grażki,
„Miłość ci wszystko wybaczy” w chórze z kajakiem Martineza i Reny oraz Jakuba i
Ani...
i długo by wymieniać, gdybym miała spisać mały kancjonał pogodzinny Ponieważ
woda sprzyja głodowi, głodni i wylądowani na popas, uraczyliśmy się, elegancko
i z towarzyszeniem dobrych manier, doskonałym posiłkiem-niespodzianką
zaserwowanym przez naszych miłych gospodarzy, którzy płynęli
z nami. Na posiłek
składały się pyszne kurczaki, chleb własnej roboty i takiż smalczyk, ogóreczki
kiszone i cytrynóweczka na poprawę pracy żołądka. Tak naprawdę to rzuciliśmy
się na jedzenie, ale kroniki o tym milczą. Spływ zakończyliśmy w mule
przybrzeżnym, który ma to do siebie, że cuchnie znakomicie oraz więzi nogi,
skutecznie i do kolan, co stwarza niejakie trudności w wydobywaniu się na brzeg.
I tu muszę koniecznie wspomnieć absolutnie perfekcyjną jaskółkę Kuby, za którą
przyznaję mu
9 punktów, a to tylko dlatego, że nie wylądował z telemarkiem, a
także pełen wdzięku i godności styl koleżanki Wieczorek Krystyny, która nadal,
pomimo mułu, zachowała na stopach mentalne szpilki i tym samym udowodniła po
raz kolejny, że prawdziwa kobieta okiełzna każdego muła. Spaleni słońcem i
opici radością udaliśmy się w drogę powrotną, by przygotować się do części
kulturalnej (czyli obmyć się przede wszystkim z mułu). W części kulturalnej
wystąpiła Ewa Pietrzak ze swoim tomikiem „Zgubiłam pęk kluczy”, przez który
przeprowadził nas duet krakowiaków i górali, czyli Agnieszka Jarzębowska i
Jacek Sojan. Tego wieczoru właśnie czytanie Agnieszki nadało tomikowi bardzo
subtelnego światła. Nie nadało, wyjęło raczej na głos, ogłosiło to światło,
ułożyło je długimi pasmami pośród nas, w altanie na skraju łąki, w dolinie
Pilicy. Otumanionych magią słoneczno-słowną złapała w swoje szpony koleżanka
Kurzyńska
i wymalowała we wszelakie esy oraz floresy, a także karesy, jakie
tylko przychodziły nam do głowy. Wymalowała henną. Szczególny zachwyt wzbudził
piktogram Jakuba, który co przedstawia, to przedstawia. Jeśli chcecie wiedzieć
co, należy pytać rzeczonego, gdyż mnie, skromnej niewieście, bezeceństwa te nie
przechodzą przez usta ani palce. Po wieczorze z poezją, pomaszerowaliśmy jeszcze
raz nad Pilicę, żeby dać znak Ance Blaschke, której już z nami nie ma ciałem,
ale zawsze będzie duchem, że pamiętamy o niej i o wszystkich tych, których
chcemy pamiętać. To dla nich popłynęły rzeką światełka. Żegnaliśmy je w
ciemności, patrząc w milczeniu, jak nikną za zakrętem. Są takie miejsca
i czas,
kiedy mówić za wiele nie potrzeba. Anko, jesteś z nami.
I przyszedł wieczór i miał na
imię Zabawa. Czas na wszelkie hulanki, grę w Mafię, którą to grę wielbić już
będę zawsze, nawet pomimo że większość stołu jeszcze przed rozdaniem usiłowała
mnie zabić. Trzeba przyznać, że ilości durnych rozmów, jakie wytwarzaliśmy, gdyby
jakimś cudem udało im się zmaterializować, wypełniłyby salę po sam sufit. Na
rzecz tę spuśćmy jednak zasłonę milczenia, za którą co jest, wiedzą tylko ci,
którzy zdecydowali się popełnić to szaleństwo i zjawić w tym dzikim miejscu.
Dzień 3. Sobota
Dzień, dla którego każdy z nas
tachał pół walizy dziwacznych giezłeczek, koszulin i wieńców. Ludowe Obchody
Szekspira. Wystrojeni jak stróże w Boże Ciało (sic!) ruszyliśmy bez tak zwaną wieś
w stronę malowniczych ruin porosłych wiechciami traw, pokrzyw, łopianów i
wszystkiego tego ziela, którego najważniejszym zadaniem jest ukłuć, podrapać, wczepić
we włosy, chytrze dostać się pod ubranie
i kąsać niemiłosiernie. Pomimo owych niedogodności,
malowniczość naszą zjednoczyliśmy
z malowniczością pejzażu, co można ocenić
chociażby po obrazkach panny łąkowej po młocce (kol. Radziewicz), panny
wdzięcznej z petem po sianokosach (kol. Szefowa), panny jeszcze(!) z
wianuszkiem (kol. Paterczyk), czy też panny z węzełkiem (kol. Ella) i ach, nie
sposób wymienić wszystkiego, bo i gęsi były w tym pejzażu, i romantyczna
wiejska huśtawka w wykonaniu koleżanek Mszycy i Kurzyńskiej,
i Stanisławowe
silne ramię, i bocianie gniazdo z kol. Sojanem w roli bocięcia, i popiskująca
fujara Andrzeja (pardon, flet, to był flet!), i to wszystko barzo pięknie, i
barzo wdzięcznie hasało po krajobrazie, a
następnie udało się na próbę, by w tajnych kompletach przygotować
wybrany podstępnie przez koleżankę Kurzyńską fragment Hamleta w czterech
odsłonach. Podlasie dostało się nam (dzięki ci, losie, za Tereskę Radziewicz w
grupie!), pozostałym korporacja, góralskie pogwarki i czarny Ślunsk. Muszę
tutaj dodać, że istnieje z okresu przygotowań zestaw zdjęć, których
autentyczności absolutnie nie potwierdzam, nie brałam w tym udziału,
wypoczywałam w tym czasie, bo było
gorąco, a wszelkie insynuacje, jakobym była to ja, są kłamliwe i służą wrogiemu
krajowi! Theatrum natomiast było piękne jakby sam pan Szekspir zszedł na
Ziemię, czy też raczej wychnął spod niej przyobleczony w płócienną wizję tego,
co się nam zdawało słowiańskim strojem. Grupy spisały się doskonale, a mogę tak
uważać, gdyż to ja pisze tę notkę i wolno mi pisać, co tam sobie żywnie uważam
(przynajmniej do czasu, kiedy mi szefowa sprawdzi tekst). Zachwalę tutaj osoby,
których jeszcze do tej pory nie wymieniłam, a więc objawił się talentem kolega Andrzej, nasz podlaski Hamlet, któren swoim
zdystansowanym kunsztem nadał całości miejskiego smaku i wyrafinowania, Ofelia
Śląska, w której to skórę wcieliła się Wanda
i zagrała w wielkim hollywoodzkim
stylu udowadniając, że czas dla kobiety nie ma żadnego znaczenia,
a klasztor
zawsze może poczekać. Wspomnieć muszę też Stanisława, który brawurowo wykopał
biednego Jorika, dowiedzieliśmy się też, czy kolega Sajkowski może poklikać
myszką koleżanki Magdy Bąk. Wieczór teatralny był kontynuacją tego, co robiła
na spotkaniach Ania Blaschke i to jej był dedykowany, z takim ciepłym
wspomnieniem i myślą, że jest nadal wśród nas i przygląda się nam ze swoim
blaschkowym uśmiechem. I że nadal teatr dzieje się.
Teraz słówko o zadaniach, jakie
przydzielono nam dnia pierwszego. Podzieleni na grupy mieliśmy zilustrować
(używając w tym celu przywiezionych kredek) brudny wiersz. Jaki to wiersz, tego
nam zarząd nie rzekł, więc zadanie otrzymaliśmy abstrakcyjne i trzeba się było
nagimnastykować, żeby je wykonać
i przybrudzić. Ba, żeby podejść w ogóle do
niego, W związku z tymi trudnościami w obliczu słońca, łona
i urlopu, wszyscy
skwapliwie odsunęli zadanie na tzw. „ostatnią chwilę”, a później rwali włosy z
głowy, krzycząc: zaraza, mór, franca i trąd! usiłując wysmażyć coś sensownego.
Drugie zadanie było dla indywiduów i jego wykonanie było obowiązkowe, gdyż bez
niego galowa kolacja upadłaby i już nie powstała, Każdy uczestnik wylosowawszy
ofiarę, musiał onej przygotować własnoręcznie dyplom uznania wedle uznania i
rozeznania. Tak więc wyciągając języki na całą długość, mozoliliśmy się nad
naszymi dziełami stosując do tego krew, pot,
łzy i kredki.
Poezją tego wieczoru poczęstował
nas duet: Kuba Sajkowski jako zaklinacz węża, i Teresa Radziewicz jako wąż,
gdyż wiadome, że poeta to wredne bydlę. Poezja pochodziła z nowiutkiego
reteskowego tomu „rzeczy pospolite” i, tak jak owe rzeczy, niepospolita była i nie
przeszkadzało jej siedzenie na tarasie, zwisanie z balkonu, tarzanie się po
trawie, bo tak to już z poezją jest, że królestwo jej nie
z tego świata, a z
niego się bierze.
Kolacja galowa wzruszająca i
wszyscy płakali. Były piękne i cenne nagrody w postaci myjek do pleców, były wspaniale
zdobione dyplomy, była Mafia i ja tam byłam, miód i wino piłam oraz mohikałam
ze wszystkimi do rozpuku.
Dzień 4. Niedziela
Cóż tu pisać, śniadanie,
pożegnania i wyjazd z uśmiechem przyklejonym do twarzy, z żalem przyklejonym do
serca, że to już, tak szybko, z drogą przyklejoną do podeszwy (dobrze, że to
tylko asfalt!) i nadzieją, że zobaczymy się znów. Amen.
Joanna Lewandowska
foto: PPG
A nic nie ma o piosence, którą wymyślaliśmy w czasie spływu. Czy potrafimy ją odtworzyć? ;-)
OdpowiedzUsuń