Marcin Królikowski
O!
O! Mój bieżący roku pełen szajb.
Nocą wyjmuje mnie z kołyski
dziadek Stroiński, mówi
– popatrz, starzeć się można pięknie,
zostawia liść brzozy na parapecie.
O! Moje czterdzieści zim i cztery
wiosny,
rankiem przychodzi do mnie dziadek
Gajcy,
idziemy na Dworzec Zachodni
oglądać jeszcze chłodne słońce wyjęte z
węglarki.
Podchodzi, wycina
kawałek, waży
– weź, schowaj na
szczęście
zanim rozwiozą je
dostawcy,
zanim rozdziobią
gołębie.
O! Poemacie tej gwałtownej wiosny
przerastający moje możliwości,
znów rujnujesz mój chwilowy spokój.
Rankiem budzi mnie dziadek Lautreamont
i uczy liter z rozedrganego kineskopu,
czytamy hasło Windows "Dokąd chcesz
dzisiaj iść?"
i w drodze do przedszkola krzyczę
– dziadku Isidore, dziadku Isidore, nie
pędź tak szybko.
On tylko odwraca się i mówi
– nie lękaj się, zdążysz,
przybywam ze starości.
Wsłuchaj się w siebie,
Bądź rozsądny.
Jaćwieska onomatopeja, krzak.
Ruch po kubek, strącenie dzbanka z różą.
Ukłucie.
Romska onomatopeja, szum piachu w piastach.
Siedem dni w schludnej chacie na Warmii.
Tylko materac, stół ciosany z bali, elektryczny czajnik.
Kartki. Dwa długopisy. Zgrzewka wody.
Germańska onomatopeja, czytam encyklopedię dla przyjemności.
O krok od wyna, wyn, wy.
Bose stopy przenika chłód łąki.
Bose stopy.
Od chatki do kapliczki.
Boże stopki. Tuneliki korników ułożone w napis.
Krople rosy rozcierane w palcach.
Onomatopeja barci pełnej dzikich pszczół.
Brzoza zrzuca korę, szczelnie zapisana pod spodem.
I nagłe odkrycia, każda inna jest cała w napisach, wystarczy przepisać.
Skórę w nawisach słowiańskich mięśni na onomatopei kniei.
Ot, cała tajemnica. O krok.
O krok od wynalezienia najnowocześ, najnowo, najn.
Przedefiniowania suchych pojęć. Memłania, przyłożenia ust
do tafli jeziora Symsar, memłania słów Symsar, Samsar.
Ćwiczenie uważności. Zanurzenie głowy z otwartymi oczami.
Upływ dni na wpatrywaniu się.
W dno jeziora, z dna w dygot tafli.
I tak usnąć, i już nic, już nic.
Jezioro Symsar, Jezioro Bardo,
porosłe trzciną lusterka Samsary.
WĘDRÓWKA DUSZ
Po nagłej śmierci matki
odziedziczyłem ogród
za domem, kwietnik
przed wejściem,
sześć parapetów po dwie
doniczki na każdym.
Jukę w dużym pokoju,
daktylowiec kanaryjski
rozrośnięty aż pod
sufit. Kaktusy na półpiętrze.
Konewki, spryskiwacze,
odżywki, torfową ziemię,
duże doniczki, średnie
doniczki, w metalu i ceramice,
cały garaż doniczek,
rękawice do przesadzania, sekator, szlauch
z regulacją strugi.
Cynkowe wiadro na opad deszczówki.
Wiatr i taniec łodyg.
Nie da się na to patrzeć.
Jak mogła im to zrobić,
w rozkwicie wiosny,
zawinąć się na pięcie,
odejść?
Wchodzę pomiędzy
grządki, znów wiatr.
Po chwili czuję syk w
głowie. Oddech, zaczerpnąć oddech, czyj oddech?
Oddech – wstęp do
rozmowy. Nie słyszę, czuję. Wyrzut w pulsacji roślin.
Zostawiła tak wiele
narzędzi, książek, moje bezradne dłonie.
I tego nie da się
obejść.
Pomimo starań, ogród
zapada w suchy sen.
Zanim sprzedam dom, dwa
razy spalę zmarniałe ślady jej obecności.
Mówię do nich wierszem
– sprzedam dom jałowy, czysty, bez roślin.
Pozbędę się też
zdziczałych drzew. Ptaki rozpuszczę po wsi.
Sprzedam dom czysty,
jałowy, bez właściwości.
Zmarniał ogród, dom i
ja. Sprzedałem. Złamałem kod DNA.
Zamykam temat. Teraz
szukam formy.
Próbuję spisać to
wierszem. Nie. Pójść w poemat. Nie. Już wiem. Zostawiam w prozie z
pomysłem na
ostateczną formę. Dam to do tłumaczenia na język niemiecki, potem z tego
samego
wrócę na polski, wytnę zbieżności, potem dam na norweski, angielski, włoski,
hebrajski, rosyjski i wtedy znów przełożę na polski.
Tylko ten fragment, od
wyjścia matki do upadku roślin.
Później, ostatecznie z
polskiego na japoński
– koan, znak, klaśnięcie dłoni.
Nowa dykcja
– czysta utopia.
Można ją tylko
filtrować przez obce, łamać kod,
destylować dokładnie
to, czego nie mogłem utrzymać
po stracie matczynych
rąk.
Oddech.
______________________________
publikacja za zgodą Autora
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane