Nie wiem na razie, o co w niej chodzi, ale dobrze mi
z tą książką. A nawet trudno mi się od niej oderwać. Już zupełnie zapomniałem,
co to takiego magia bezinteresownej lektury, a tu masz. (Ta książka to
„Pornofonia” Jacka Bieruta). Może nie do końca bezinteresowna, ale na pewno
magia. Zaś co do interesu, to jakiś jego cień polegałby na tym, że gdyby Jacek
zapytał mnie, co sądzę, to byłbym w stanie odpowiedzieć, albo odpowiedziałbym,
że nie sądzę, bo jeszcze przeżywam. Ale to tylko cień. Bo tak naprawdę mogę się
rozpłynąć przy lekturze bez napinania. Żadnych wystąpień przed kamerami nie
będzie, żadnych recenzji. Tylko dla siebie w atmosferze intymności. Codziennie
po kawałku, bo nie chcę, żeby za szybko się skończyło. Magia, intymność, może
jeszcze transcendencja – same nadęte do nieprzytomności słowa. A ta książka
jest przytomna i prosta. Jak droga do wolności. Opowiada
o wolności, o jej
traceniu i odzyskiwaniu. I na co nam w tym wszystkim wyobraźnia i język.
Pokazuje, jak jesteśmy zniewoleni setką widocznych i niewidocznych więzów. Seks
i jego muzyka sfer, ta pornofonia, zdają się rządzić i zarządzać; (erotyczna
logistyka życia społecznego?). Niewiele można z tym zrobić. Ale nieraz komuś
udaje się wyjść, zamknąć drzwi. Ta książka jest też o ucieczce, o jej
potencjalności. Wolność, ucieczka, wędrówka. Niestety, również sterowane czy
może zdeterminowane. Jednak jakaś niewiadoma, coś na kształt ryzyka, pozostaje.
W miarę czysta. Przepraszam za słowo, heroiczna.
I głównie chodzi o przygody
facetów. Przypuszczam, że facetki też tak mają. Może nawet jeszcze bardziej. Bo
od czegoś innego ucieka kuszony, a od czegoś innego kusicielka.
A może zresztą
to jedna i ta sama muzyka. Ta sama fonia. Tylko wizje nieco odmienne. To, co
w
świadomości wzrokowca przyobleka się w chętne ciało, w jej świadomości jest
tylko początkiem do budowania wspólnoty, projektowania jedni. O czym ja
właściwie ględzę? Dopiero ją czytam i nie wiem,
o co w niej chodzi. Magia
dobrej książki polega na tym, że coś w nas zostało poruszone jeszcze bez wiedzy
bądź obok wiedzy, że zostało poruszone, odkryte, na nowo nazwane.
Na nowo nazwać – marzenie każdego pisarza.
Najczęściej krążymy pośród starych nazw. Dlaczego dzisiejszego poranka
zachciało mi się to wyrazić, zaczernić parę kartek z wydzieraka, w którym żona
zazwyczaj wypisuje listy zakupów? Może tknęło mnie przeczucie istotności
doznania – wczoraj
w miejscowym domu kultury usiłowałem coś mówić o życiu i
twórczości Zbyszka Masternaka
w obecności zwiezionych autobusem pań z
Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Potem można było obejrzeć film „Księstwo”, który
Andrzej Barański nakręcił według jego prozy. Po spotkaniu Zbyszek powiedział
mi, że przeczytał wszystkie moje książki i szykuje się do pisania szkicu o
nich. Podobno byłem jednym
z pisarzy, którzy go zainspirowali i ukształtowali.
Ta wieść jak grom z jasnego nieba – czy to możliwe? Naprawdę miałem na kogoś
wpływ? I następna myśl – dlaczego sobie tego nie mówimy, nie dzielimy się
intymnym życiem duchowym bogacącym się o kolejną książkę, kolejnego człowieka?
Dlatego, Jacku, dzisiaj to piszę. Zanim zapomnę, zanim odlecę w następną
opowieść, w następnego człowieka, w jego język i wyobraźnię, w lekturową
przyjaźń i poufałość, może nawet miłość. Zbudowani jesteśmy z setek takich
uczuć, tylko jakoś się nie chce (i nie ma okazji; stosownego medium?), żeby o
tym mówić, dawać znaki, informować się wzajemnie. Oto prawdziwe, głębinowe ż y c i e
literackie, jakże odległe od gówna pływającego na powierzchni bagna zawiści
i niedomówień. I jeżeli ono, tak jak je sobie wyobrażam, kwitnie, to cała
kultura ma się dobrze. Wszystko w niej wydaje się zdrowe i krzepkie. Widać ruch
myśli, siłę komunikacji na podstawowym poziomie, informowanie się wzajemne i
komentowanie. Odnoszenie się do siebie. Nie brodzimy w pustce. Nie doprowadzamy
się do rozpaczy. Nie dostajemy maili w stylu: „Mam wrażenie, że tak źle nie
było jeszcze nigdy. Jesteśmy jak kolesie kolekcjonujący karty telefoniczne do
automatów (nie, tych jest chyba więcej). Albo koterie, albo nieistnienie”. Taki
list mógł wyjść spod pióra (klawiatury) wielu współczesnych pisarzy. Ten
fragment zawdzięczamy przytomności Grzegorza Olszańskiego. I nie jestem bez
winy. Przestałem walczyć. Przestałem chcieć. Ileż dostaję tomików, książek
prozatorskich – dlaczego nie stać mnie na kilka słów do autora, nie mówiąc już
o czujnej
i wnikliwej recenzji? Poczucie pustki bierze się stąd, że się
wzajemnie opuszczamy. Interesujący tomik Grzegorza pt. „Starzy nieznajomi”
dostałem w październiku i przeczytałem natychmiast. Po dwóch dniach zajęło mnie
coś innego, odsuwając wcześniejsze doznania na dalszy plan. Tak samo było z
„Księstwem” Zbyszka, przecież to i owo mi się podczas lektury nasunęło. A
trzeba było natychmiast zareagować, tak jak to robię dzisiejszego poranka
(pierwszego marca, przyleciały wiosenne ptaki, obudziły skoro świt), żeby
został ślad, następne połączenie w sieci duchowych neuronów, bo inaczej dziury
w owej sieci zaczynają urastać do niebezpiecznych rozmiarów, kumulować się w poczucie
pustki i bezsensu. Tak źle rzeczywiście dawno nie było. Panowie pisarze,
siostry, bracia, samotni na swych rozrzuconych wyspach, palcie jakieś ogniska,
migajcie lusterkami, rzucajcie butelki z liścikiem – coś może dopłynie,
dotknie, poruszy. Nie sposób bez przerwy zatapiać się w pustce. Jedna
wyciągnięta ręka, a potem następna.
I jeszcze jedna.
A ja w tym wszystkim infantylny i naiwny jak zawsze.
Popłakujący nad rodzinnymi fotografiami pomieszczonymi w pośmiertnie wydanej
książce Stefka Szymutki pt. „Po co literatura jeszcze jest?”. Mija właśnie
dziesięć lat od śmierci autora, jednego z moich mistrzów. I jemu nie zdążyłem
powiedzieć, jak ważnym i inspirującym był dla mnie myślicielem. I jak bardzo
ludzkim człowiekiem. Nie zdążyłem. Nie umiałem. Nie śmiałem. Niech krew jasna
zaleje te wszystkie „nie”. Ile ich jeszcze do przełamania
w sobie... Ale może,
Stefanie, warto do końca kultywować naiwność i chęć „spełnienia pragnień
niemożliwych”? Niech wszystko wokół, łącznie z wyścigiem szczurów i jego medialnymi
apoteozami, będzie przeciwko nam, my medytujmy w swoich samotniach, łącząc się
w myślach i wyrazistych, ludzkich gestach (podkreślam – łącząc się) w imię
straceńczego marzenia, doskonale wiedząc o z góry przegranej pozycji. Jak u
Parnickiego. Twojego z kolei Mistrza; „język polityki zostaje (...)
dialektycznie zestawiony z językiem estetyki, gdyż literatura i działalności
pokrewne są jedyną (...) możliwością przeciwstawienia się determinizmowi
historii politycznej i determinizmowi historii w ogóle (...). Jest to jednak
ostatecznie możliwość pozorna: rzeczywistość zawsze dopada i niszczy marzenie”.
Wyjść, zamknąć drzwi, postawić się, zaryzykować, jak
dziecko zaprzeczyć każdemu determinizmowi, zaufać śniącej się kiedyś Księdze,
zawiesić uwarunkowania niczym jakiś jogin, zawisnąć nad ziemią ku zgrozie,
uciesze bądź, nie oszukujmy się, w zupełnej pustce. Wolność, ucieczka,
wędrówka. I wiem, Stefanie, że to możliwość pozorna, gest odmieńca, bełkot
człowieka z nowego marginesu (wypełnianego przez obszar większy i bardziej
przykry, niż się kiedyś temu staremu przypisywało). Na szczęście sny nigdy nie
zawodzą. Tutaj rzeczywistość niczego nie dopadnie, a w związku z tym nie będzie
miała czego niszczyć.
Oczekiwanie na przylot bocianów. Gdzieś na wsi. Dom
z blaszanym dachem. Ktoś podobny do Janusza, szwagra, z dumą pokazuję dziwną
konstrukcję na dachu. Całą zimę to robił. Twierdzi, że to przyciągnie bociany,
żaden się nie oprze promieniowaniu czy jakiejś innej emanującej sile. I za
chwilę jak w filmie już są. Niewyraźne białe kształty, jak wycięte z papieru
sylwetki w gnieździe. Od tego momentu obowiązuje cisza. Należy zachować spokój.
Tempo snu słabnie. Nagle z trzaskiem drzwi wpada szwagier. Ogłasza, że już się
wykluwają. Słychać pękanie jaj w gnieździe na dachu.
Karol Maliszewski
_____________________________
publikacja za zgodą Autora
_____________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane