Przypominam sobie, jak ojciec spadł ze schodów, śmiertelnie
wystraszony rozjarzoną głową z dyni, którą pani Kaliczek (sąsiadka z dołu)
postawiła w ciemnym rogu na szafce. Nie mitologizujmy: gdyby nie był pijany, to
nie spadłby. Ale skąd ta dynia w 1957 roku, skąd ten jakiś własny, lokalny
Halloween?
Nie wiem, czy taki własny i nie wiem też, w jaki sposób
lokalny. Wprawdzie rzecz się działa
w Neurode – „odzyskanej” Nowej Rudzie – na Dolnym Śląsku,
ale państwo Kaliczkowie przywieźli swoją kulturę bodaj z Drohobycza. Nie mam
prawa sobie tego przypomnieć. Jeszcze nie żyłem, nie było mnie
w tym życiu. Przypominam sobie to, co mi opowiedziano. Opowiadam
czyjeś wspomnienie, które już tak mocno zaszło za skórę, że poczytuję je za
własne. Poczytuję sobie to i owo z siebie, czytam jak niedomkniętą książkę.
Sąsiedzi z dołu wyprowadzili się w 1958 roku na dwa lata przed moim urodzeniem.
Niczego bym o nich nie wiedział, gdyby nie fotografia. Na niej Marysia Kaliczek
w nieco teatralnej bitwie na śnieżki z moimi starszymi braćmi przed starym
domem na ulicy Jeziornej. Po wielu latach odnajduje mnie na Facebooku jej córka
(nawet nie wiedziałem, że przez kilka lat publikowaliśmy obok siebie
w
„Toposie”), podsuwając pod nos pożółkłe zdjęcie.
Tak się to wszystko zapętla i nieraz – nierozpoznane w porę
– zamiera. Tu coś zakwitło na chwilę, wybuchło wspomnieniem nieprzytomnego na
kamiennej podłodze ojca. Dobrze, że pan Kaliczek, w końcu sanitariusz
pogotowia, ocucił go tak zgrabnie.
I podobno słyszano z góry głos mojej matki
(sufluje Marysia), dopytującej się, czy żyje. Tylko tyle.
To pokazuje, jak
bardzo musiała być zmęczona życiem z ochlapusem. Tym razem nawet nie zeszła.
Straszliwy rumor na drewnianych schodach nie robił już żadnego wrażenia. Tak to
sobie wyobrażam, tak zaplatam. Jak Mistrz Falkie (Andrzej Falkiewicz),
z
którego fragment. „Dla świata mam gotowy język, odziedziczyłem go. Dla mojego
mięsa jeszcze nie znalazłem języka. Ogromne opory w pisaniu, czasami żałuję, że
nie jestem rychtyg czubkiem”.
Ale nie o to tym razem mi chodzi. Do „rychtyg
czubka” kiedyś wrócimy. Uderzyło mnie podobieństwo punktów wyjścia (dojścia?).
Dla Falkiewicza ważne w otrząsaniu się z racjonalizmu i gotowego, dlatego
skłamanego, języka było przeżycie pism mistyków. W czytanym właśnie dziele
„Powlekać rosnące” autorstwa młodej poetki i krytyczki, Joanny Mueller, widzę
podobne poszukiwania w celu przekroczenia. Brzmi to komicznie i na pewno
enigmatycznie, ale już wyjaśniam. U Falkiewicza – „Czy ciemna noc ducha, w
której się dziś znajdujemy (...), nie jest przypadkiem tą samą ciemną nocą
ducha i zmysłów, którą przyzywali święci Karmelu, zalecając odrzucenie
zewnętrznych przejawów kultu, wszelkich materialnych oparć... nawet znaku
Krzyża; którzy właśnie dlatego je odrzucali, pozbawiając tym swe środowisko
sensu, aby móc własnym aktem duchowym sens odnaleźć”, a u Mueller ważny wątek
„anarchomistycyzmu” i też zdania z Jana od Krzyża o „wyjściowej” ciemności, a
jeszcze bardziej i więcej z Teresy z Avili. Na przykład takie. „Zważmy teraz,
że twierdza ta ma wiele różnych mieszkań, jedne na górze, drugie na dole, jedne
po bokach, drugie we wnętrzu gmachu, a w samym pośrodku tych mieszkań jest jedno
najważniejsze, w którym zachodzą najbardziej tajemne rzeczy pomiędzy Bogiem a
duszą”.
Mistyczne jako tajemne, głębsze, dziwaczne, a więc
szczelina, przez którą wejść może niespodziewane, oryginalne i na pewno
heretyckie w stosunku do zracjonalizowanego dyskursu. Także
krytycznoliterackiego. Tak jak rozwalił go – o, przepraszam, zdekonstruował –
kiedyś Falkiewicz, tak teraz próbują inne (inni), bo w wyznaczonych ramach
duszno i straszno, w gorsecie za ciasno.
Idą więc w stronę opuszczonej twierdzy
ciała (bo w niej resztki niespacyfikowanego ducha), od ciała zaczynają, tam
szukają nowego języka. Erotyka, mistyka, krytyka literacka. I „powlekanie
rosnącego”: cierpliwe czekanie na poród, dreptanie wokół tego porodu, głaskanie
brzucha. I pisanie. Jednoczesne, współistotne z tym, co we krwi, limfie,
macicy, embrionie. Tak oto Joanna Mueller wymyka się polonistyce jako
instytucji, subtelnie wysuwa się ze skostniałych macek. Falkiewicz patrzy na to
z góry. Być może uśmiecha się, oddycha z ulgą. Mówi „Człowieczeństwo
potwierdzane tylko kobiecością
a kobiecość potwierdzana samą kobietą, i tylko w
ciele; i dopiero w tym jasne”.
A teraz nagły zgrzyt. Zgodnie z hasłem wiodącym pojawić się
powinien sen. I jasne, że będzie. Tylko co ma piernik do wiatraka, a magdalenka
do elewatora? Nie wiem, oddaję go z dobrodziejstwem inwentarza w ręce
czytelnika, w jego większą od mojej imaginację. A było to tak.
Ciasne, splątane uliczki, wreszcie plac. Jakby Kazimierz
Dolny. Chodzi się po rozrzuconych deskach, problemy z utrzymaniem równowagi.
Chwieję się, ściskając w rękach wór wypełniony ziarnem słonecznika. Należy
robić wszystko, żeby nic się z niego nie wysypało. Pośliźnięcie się. Ze dwie
garści czarnych nasion lądują w błocie. Wyczuwam dezaprobatę. Komuś się to nie
podoba. Mówi: – Mickiewicz, Schulz, Siwczyk też tacy byli, nie utrzymali. I
jeszcze z boku jadowity szept: – Sami Żydzi.
___________________
publikacja za zgodą Autora
bardzo pięknie. Pan Karol Maliszewski ma przepiękną zdolność mówienia poezją prosto, wręcz niezauważalnie (co nie znaczy, ze się tego nie zauważa). bez zadęcia, bez pretensji, bez siłowania się z rzeczami. lubię
OdpowiedzUsuń