piątek, 12 grudnia 2014

Ze snów i przypomnień - Sami Żydzi



         Przypominam sobie, jak ojciec spadł ze schodów, śmiertelnie wystraszony rozjarzoną głową z dyni, którą pani Kaliczek (sąsiadka z dołu) postawiła w ciemnym rogu na szafce. Nie mitologizujmy: gdyby nie był pijany, to nie spadłby. Ale skąd ta dynia w 1957 roku, skąd ten jakiś własny, lokalny Halloween? 
Nie wiem, czy taki własny i nie wiem też, w jaki sposób lokalny. Wprawdzie rzecz się działa 
w Neurode – „odzyskanej” Nowej Rudzie – na Dolnym Śląsku, ale państwo Kaliczkowie przywieźli swoją kulturę bodaj z Drohobycza. Nie mam prawa sobie tego przypomnieć. Jeszcze nie żyłem, nie było mnie 
w tym życiu. Przypominam sobie to, co mi opowiedziano. Opowiadam czyjeś wspomnienie, które już tak mocno zaszło za skórę, że poczytuję je za własne. Poczytuję sobie to i owo z siebie, czytam jak niedomkniętą książkę. Sąsiedzi z dołu wyprowadzili się w 1958 roku na dwa lata przed moim urodzeniem. Niczego bym o nich nie wiedział, gdyby nie fotografia. Na niej Marysia Kaliczek w nieco teatralnej bitwie na śnieżki z moimi starszymi braćmi przed starym domem na ulicy Jeziornej. Po wielu latach odnajduje mnie na Facebooku jej córka (nawet nie wiedziałem, że przez kilka lat publikowaliśmy obok siebie 
w „Toposie”), podsuwając pod nos pożółkłe zdjęcie.
          Tak się to wszystko zapętla i nieraz – nierozpoznane w porę – zamiera. Tu coś zakwitło na chwilę, wybuchło wspomnieniem nieprzytomnego na kamiennej podłodze ojca. Dobrze, że pan Kaliczek, w końcu sanitariusz pogotowia, ocucił go tak zgrabnie. 
I podobno słyszano z góry głos mojej matki (sufluje Marysia), dopytującej się, czy żyje. Tylko tyle. 
To pokazuje, jak bardzo musiała być zmęczona życiem z ochlapusem. Tym razem nawet nie zeszła. Straszliwy rumor na drewnianych schodach nie robił już żadnego wrażenia. Tak to sobie wyobrażam, tak zaplatam. Jak Mistrz Falkie (Andrzej Falkiewicz), 
z którego fragment. „Dla świata mam gotowy język, odziedziczyłem go. Dla mojego mięsa jeszcze nie znalazłem języka. Ogromne opory w pisaniu, czasami żałuję, że nie jestem rychtyg czubkiem”. 
Ale nie o to tym razem mi chodzi. Do „rychtyg czubka” kiedyś wrócimy. Uderzyło mnie podobieństwo punktów wyjścia (dojścia?). Dla Falkiewicza ważne w otrząsaniu się z racjonalizmu i gotowego, dlatego skłamanego, języka było przeżycie pism mistyków. W czytanym właśnie dziele „Powlekać rosnące” autorstwa młodej poetki i krytyczki, Joanny Mueller, widzę podobne poszukiwania w celu przekroczenia. Brzmi to komicznie i na pewno enigmatycznie, ale już wyjaśniam. U Falkiewicza – „Czy ciemna noc ducha, w której się dziś znajdujemy (...), nie jest przypadkiem tą samą ciemną nocą ducha i zmysłów, którą przyzywali święci Karmelu, zalecając odrzucenie zewnętrznych przejawów kultu, wszelkich materialnych oparć... nawet znaku Krzyża; którzy właśnie dlatego je odrzucali, pozbawiając tym swe środowisko sensu, aby móc własnym aktem duchowym sens odnaleźć”, a u Mueller ważny wątek „anarchomistycyzmu” i też zdania z Jana od Krzyża o „wyjściowej” ciemności, a jeszcze bardziej i więcej z Teresy z Avili. Na przykład takie. „Zważmy teraz, że twierdza ta ma wiele różnych mieszkań, jedne na górze, drugie na dole, jedne po bokach, drugie we wnętrzu gmachu, a w samym pośrodku tych mieszkań jest jedno najważniejsze, w którym zachodzą najbardziej tajemne rzeczy pomiędzy Bogiem a duszą”.
        Mistyczne jako tajemne, głębsze, dziwaczne, a więc szczelina, przez którą wejść może niespodziewane, oryginalne i na pewno heretyckie w stosunku do zracjonalizowanego dyskursu. Także krytycznoliterackiego. Tak jak rozwalił go – o, przepraszam, zdekonstruował – kiedyś Falkiewicz, tak teraz próbują inne (inni), bo w wyznaczonych ramach duszno i straszno, w gorsecie za ciasno. 
Idą więc w stronę opuszczonej twierdzy ciała (bo w niej resztki niespacyfikowanego ducha), od ciała zaczynają, tam szukają nowego języka. Erotyka, mistyka, krytyka literacka. I „powlekanie rosnącego”: cierpliwe czekanie na poród, dreptanie wokół tego porodu, głaskanie brzucha. I pisanie. Jednoczesne, współistotne z tym, co we krwi, limfie, macicy, embrionie. Tak oto Joanna Mueller wymyka się polonistyce jako instytucji, subtelnie wysuwa się ze skostniałych macek. Falkiewicz patrzy na to z góry. Być może uśmiecha się, oddycha z ulgą. Mówi „Człowieczeństwo potwierdzane tylko kobiecością 
a kobiecość potwierdzana samą kobietą, i tylko w ciele; i dopiero w tym jasne”.

        A teraz nagły zgrzyt. Zgodnie z hasłem wiodącym pojawić się powinien sen. I jasne, że będzie. Tylko co ma piernik do wiatraka, a magdalenka do elewatora? Nie wiem, oddaję go z dobrodziejstwem inwentarza  w ręce czytelnika, w jego większą od mojej imaginację. A było to tak.
         Ciasne, splątane uliczki, wreszcie plac. Jakby Kazimierz Dolny. Chodzi się po rozrzuconych deskach, problemy z utrzymaniem równowagi. Chwieję się, ściskając w rękach wór wypełniony ziarnem słonecznika. Należy robić wszystko, żeby nic się z niego nie wysypało. Pośliźnięcie się. Ze dwie garści czarnych nasion lądują w błocie. Wyczuwam dezaprobatę. Komuś się to nie podoba. Mówi: – Mickiewicz, Schulz, Siwczyk też tacy byli, nie utrzymali. I jeszcze z boku jadowity szept: – Sami Żydzi.


 Karol Maliszewski

___________________
publikacja za zgodą Autora

1 komentarz:

  1. bardzo pięknie. Pan Karol Maliszewski ma przepiękną zdolność mówienia poezją prosto, wręcz niezauważalnie (co nie znaczy, ze się tego nie zauważa). bez zadęcia, bez pretensji, bez siłowania się z rzeczami. lubię

    OdpowiedzUsuń

Wpisy ad personam będą usuwane