niedziela, 18 listopada 2012

nie zostawię muchom rozdrapanych słów

…zacisnąć w dłoni słowa do krwi


Rozdrapane słowa w tytule najnowszego zbioru wierszy Wojciecha Szczurka przywołują bodaj najważniejsze zagadnienie języka poetyckiego po okresie eksperymentów 
i wystąpień kolejnych awangard artystycznych. W latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych minionego wieku zapewne zaliczono by autora do kręgu słowiarzy 
(ze względu na pierwszą część tytułu, być może także do turpistów), jego poezję zaś nazwano by lingwistyczną. Na szczęście epokę różnorodnych izmów mamy za sobą, 
a wraz z nią pokusę łatwego szufladkowania, co nie znaczy, że należy zrezygnować ze wskazania na bliższe i dalsze powinowactwa literackie.
Zainteresowanie słowem, tym najważniejszym tworzywem poetyckim, jest tak dawne, jak sama mowa. Człowiek bardzo wcześnie odkrył niewystarczalność nazywania. Być może wówczas zaczął – powtórzmy za poetą – rozdrapywać słowa, a gdy i to nie pozwoliło wyrazić ledwie przeczuwanych sensów, sięgnął po zastrzeżoną przez Stwórcę sztukę łączenia słów, by dotrzeć do znaczeń wymykających się pojęciom. Przekroczył tym samym próg Tajemnicy, sięgnął w nieskończoność, wtedy nawet rajski ogród wydał się za mały.
   I jak z zestawienia dźwięków powstaje muzyka, a barw – malarstwo, słowa połączone trudnym do przeniknięcia kodem tworzą zupełnie inny język, jedyny w swoim rodzaju, różny zarówno od mowy potocznej, jak i języków specjalistycznych. Oparty na porównaniu (to najprostszy przykład łączenia słów), metaforze, obrazie poetyckim, jest w stanie wyrazić niewyrażalne, ale stanowi też wysoki próg zarówno dla poety, jak i odbiorców. Mój Mistrz uniwersytecki, prof. Konrad Górski, sformułował nawet osobną teorię o słuchu literackim jako niezbędnym narzędziu w interpretacji poezji. Uczony wyróżnił wśród nauk humanistycznych takie, których uprawa wymaga jedynie pracy intelektualnej, i takie, gdzie sam intelekt jako organ poznawczy nie wystarcza i musi oprzeć się na indywidualnych uzdolnieniach badacza, niedających się sprowadzić jedynie do działania intelektu. Do pierwszej grupy będzie należała historia we wszystkich możliwych odmianach jej badawczego ukierunkowania, językoznawstwo i nauki społeczne w węższym znaczeniu tego słowa (prawo, socjologia), do drugiej natomiast historia wszelkich możliwych rodzajów artystycznej działalności człowieka. [podkreśl. – W.S.].
Badacz piszący o artyzmie dzieła sztuki musi wyróżniać się szczególnym rodzajem wrażliwości na jej środki oddziaływania. W przypadku poezji (podobnie jak muzyki, stąd zapewne wyjątkowa bliskość tych dyscyplin!), niezbędny jest słuch literacki. Tylko dzięki niemu twórca unika nonsensownych zestawień słownych, obdarowując nas takimi, które nierzadko porażają wręcz swoją odkrywczością, pozwalają zauważyć coś, czego wcześniej nie dostrzegaliśmy, mówiąc metaforycznie, wydobyć światło z ciemności, znane z nieznanego. Z kolei czytelnik obdarzony słuchem literackim nie zatrzymuje się na potocznym rozumieniu słów, sięga głębiej w nowe sensy, jakie słowa zestawione według kodu poetyckiego sugerują czy odkrywają. Jeżeli zaś pozbawiony jest owego uzdolnienia – raz jeszcze oddajmy głos prof. Górskiemu – a poświęca się uprawianiu historii literatury, staje się często pożytecznym erudytą, ale zarazem człowiekiem, którego sądy o dziełach literackich są najczęściej nietrafne albo mało interesujące.
Wiersze Wojciecha Szczurka wydają się doskonałą egzemplifikacją owych rozważań, a więc i sui generis sprawdzianem wrażliwości poetyckiej odbiorców, by przywołać od razu początkowy liryk miłosny z nowego zbioru, 

Zrywka pod Otrytem

las i wiatr
noc
z senną na odległość snu
oddechem przewracała włosy
miejscami zszarzałe kartki pamiętnika

listopad postawił wino litością
nad zeschniętymi liśćmi
   – deszcz mgła
      zaczekam

ranek rozpromienił Tarnicę
rozrzedził powietrze bym bliżej

ona czeka na błyszczący
w bukowym pudełku
(takie tutaj w modzie)
klękam



zrywka
        
Wypowiedź poetycka wydaje się bliska… średniowiecznej poezji kontemplacyjnej, gdzie następujące po sobie wersy nie tyle rozwijały akcję liryczną, co zatrzymywały ją raczej, wprowadzając kolejny temat do rozważań. Śpiewaną do dziś pieśń bł. Władysława z Gielniowa rozpoczyna taka strofa:

Jezusa Judasz przedał za pieniądze nędzne,
Bóg Ociec Syna wydał na zbawienie duszne;
Jezus kiedy wieczerzał, swe ciało rozdawał,
Apostoły swe smętne swoją krwią napawał.

 Co za precyzja wypowiedzi poetyckiej i adekwatność środków artystycznych! – mógłby zawołać współczesny badacz. Zwraca uwagę przede wszystkim świetnie wykorzystany paralelizm brzmieniowy i semantyczny: Jezusa Judasz przedałBóg Ociec Syna wydał…; …za pieniądze nędzne…na zbawienie duszne. W drugim dwu wersie trudno zaś nie zauważyć paralelizmu wyrażającego istotę eucharystii: …swe ciało rozdawał…swoją krwią napawał.
Autor tego wiersza nie snuł rozważań na temat teorii wiersza, nie miał najmniejszych doświadczeń awangard poetyckich dwudziestego stulecia, a stworzył także pod względem formalnym nieśmiertelne arcydzieło, poruszające wrażliwość także współczesnych czytelników, chociaż od powstania pieśni minęło ponad pięć wieków! 
Zbyt rzadko się podkreśla, że i poezja współczesna rozwijała się nie tylko pod presją nowoczesności, jak to zazwyczaj ujmują autorzy podręczników akademickich. Kazimierz Wierzyński, który po klęsce 1945 roku i zdradzie aliantów przestał tworzyć, powrócił do wierszy nie dzięki zgłębianiu rozpraw teoretycznych Peipera czy Przybosia, ale podczas pracy na książką o największym naszym artyście, Fryderyku Chopinie. Tak pisał o tym niezwykłym doznaniu:

Po Krzyżach i mieczach, które – jak pięć innych książek wydanych podczas wojny – wypełnione były wierszami o Polsce i jej losach, zrozumiałem, że już nic do tych wierszy dodać nie mogę. Znalazłem się, jak my wszyscy, sam na sam z naszą klęską, bez żadnego wpływu na cokolwiek, w pełnym poczuciu obezwładnienia. I wtedy właśnie […], w ciszy czasu upływającego wolno, ocknęła się we mnie świadomość, że mam w ręku instrument, który może mnie unieść ponad klęskę.

         Słowo jest nie tylko dźwiękiem, którym wyraża się pojęcie, nie tylko środkiem porozumiewawczym i mnemotechnicznym. Słowo jest także samoistnym życiem, które toczy się na przestrzeni wielu setek lat, ma swoje wzniesienia i upadki, rozkwita lub zamiera. W słowie odbija się świat jak na kolorowej fotografii, a dzieje świata wypowiadają się w słowie dokładniej niż w odciskach stóp na przedhistorycznym kamieniu. Słowo jest najbardziej osobistym uczestnictwem człowieka w świecie i najżywszym świadectwem życia. Po ostatnim słowie następuje śmierć.
         Myśli te podsuwały mi pokusę, czyby nie wrócić do tej samoistności słowa – bo nie chcę powiedzieć do czystej poezji – czy nie poświęcić się jej, jak poświęcił się wielkiej swojej sztuce twórca, nad którym właśnie pracowałem…
         W poezji Wojciecha Szczurka znalazłem ową samoistność słowa, która twórcy daje nieograniczona wręcz wolność, a czytelnikowi podążającemu za autorem niebywałą radość przekraczania kolejnych progów i odczytywania coraz to nowych znaczeń, jak choćby w przytoczonym już tu liryku. Trzy krótkie słowa: las i wiatr / noc, zestawione razem budzą, śmiem twierdzić,  szczególny rodzaj emocji, o jakich nie zawsze wprawdzie chcemy mówić, ale bez których bylibyśmy po prostu ubożsi. To bodaj najrzadszy przypadek liryki, gdzie nie metafora, czyli zestawienie słów, ale pojedyncze wyrazy stają się poezją.
         Ale to zaledwie króciutkie preludium. Będąca ostatnim ogniwem tego słownego tryptyku noc, przeniesiona do drugiego wersu, jest jednocześnie początkiem nowego zdania-obrazu: noc / z senną na odległość snu, rozwijanego w dalszej części strofy już nie w obraz nawet, lecz rozbudowaną sytuację liryczną: oddechem przewracała włosy / miejscami zszarzałe kartki pamiętnika. Następna strofa dookreśla ową noc, z listopadowym deszczem i mgłą; trzeba to przeczekać.
         Zupełnie nowe obrazy przynosi ranek, który rozpromienił Tarnicę i rozrzedził powietrze. Poeta dopowiada, ale nie do końca: bym bliżej. W prozie zakończylibyśmy ten równoważnik zdania być może trzema kropkami, jednak w poezji to chwyt zbyt tani i jak cały liryk, także ten wers obywa się bez znaków przystankowych.    
         Rankiem budzi się też adresatka owych wyznań. Po tym, co przeżyli razem, czeka na błyszczący / w bukowym pudełku. Bohater klęka i… pada (po dłuższym odstępie!) tylko jedno tajemnicze słowo: zrywka. Stefan Kisielewski, słynny Kisiel, napisałby w tym miejscu: Zgadnij co to, Koteczku.
         Niewiele stron dalej znajduje się bodaj najlepszy liryk miłosny, jaki wyszedł spod pióra Wojciecha Szczurka, a i jeden z piękniejszych w naszej poezji współczesnej:

kolorowe tylko my
we wcześnie osiwiałym parku
przyjaciele wyjechali

miałaś smak laskowych orzechów
i czekolady
a ledwo wczoraj oblekłaś się w ciało

dotyk zamykaliśmy w kasztany
lśniące jesiennym zrozumieniem pór roku

wiatr
chociaż słaby pochylił powieki
zasnuł oczy babim latem
na szczęście sierpień był ciepły

czy wystarczy liści do zimy

         Mamy w tym erotyku bodaj wszystko, co stanowi o poezji Wojciecha Szczurka: z jednej strony rozpoznawalne motywy – wiatr, drzewa, pory roku, z drugiej znakomitą metaforykę, zawsze opartą na konkrecie, oraz jakże poezjotwórcze niedopowiedzenie. Już pierwszy wers przykuwa uwagę: kolorowe tylko my skontrastowane z wcześnie osiwiałym parkiem [podkreśl. – W.S.]. Z kolei wyłączność zakochanych zostaje – by sięgnąć do słownika Norwida – uwydatniona poprzez dopowiedzenie: przyjaciele wyjechali. Zostali więc sami, ze swoją miłością. Poeta pisze o smaku ukochanej, dopiero przemieniającej się w kobietę. Pojawia się magiczne słowo miłości: dotyk, stonowane porównaniem do kasztanów, dzięki którym z kolei zostaje nazwana pora roku, w dalszej części już bardzo konkretnie: ciepły sierpień. Musiał to być późny sierpień, skoro wcześniej czytaliśmy o jesiennym zrozumieniu pór roku. W tym kontekście wzrasta jeszcze wymowa obrazu lśniących kasztanów, które właśnie wówczas  zaczynają zmieniać swój kolor – z wczesnego białego na dojrzały brąz.
         Babie lato, przypominające o przemijaniu, obudziło niepokój o to ledwie – sparafrazujmy autora – oblekające się w ciało uczucie, stąd liryk kończy się zawieszonym pytaniem: czy wystarczy liści / do zimy.
         Nieoczekiwanie nieomal obok tego jakże subtelnego erotyku, pojawia się zupełnie inny wiersz miłosny, zatytułowany Czy. Chociaż adresatka wydaje się na wyciągnięcie ręki – jesteś i jesteś, to wszystko dzieje się w jakże innej aurze. Wiatr zmienił się tu w wicher, który przewraca i każe zapomnieć. Zapomnieć o domu, który wprawdzie niedaleko, ale odrzuca wręcz pustką: na stole skwaśniałe mleko. Poetę czeka samotny wieczór, chociaż pragnie dotyku. Nie jest w stanie podjąć najmniejszego wysiłku, by iskrę z kłębka przeszłości wysnuć. Zapewne powróci więc w ukochane góry, gdzie jest bardziej u siebie, niż w domu.
         Niejako dalszą częścią tego wiersza jest inny liryk miłosny, zatytułowany  Przepraszam, z otwierającym wyznaniem – drwiący w lustrze przez chwilę / nie myślałaś że wrócę:

[…]
chwasty dziś między nami
ciężko słowa odnaleźć
gdy obok mówią – zamilcz
dzień nie chce zadnieć

a byłaś obok przez chwilę
jedną ale jednak
jak tę ciszę udźwignę
gdy portu nie ma

ze świecą o tobie zagadam
marzenia w wosk się zamienią
wróżba na stole została
i słowo jedno

         Wosk i wróżby mogłyby sugerować, że to koniec listopada, czas zupełnie pozbawiony kolorów czy choćby opadających liści. Zresztą wszechwładne o tej porze roku ciemności – dzień nie chce zadnieć, powtórzmy – sprawiają, że widać niewiele. Nie wiem czy świadomie urwał poeta ostatni wers, jak to niegdyś zrobił Stanisław Baliński, by tym bardziej zwrócić uwagę na pozostające w domyśle nazwisko Piłsudski, ale możemy pokusić się o dopowiedzenie tego wywróżonego słowa – może wspomnienie, ponieważ marzenia pojawiły się w drugim wersie tej zwrotki.
         Nie sposób w krótkim tekście omówić choćby najlepsze czy najważniejsze utwory zbioru, ale nie mogę nie wspomnieć o Zapomnianej kapliczce, którą przeczytałem już wcześniej i przez cały czas do niej powracam. To już stulecia naszej tradycji, gdy wierny lud zbiera się przy przydrożnych kapliczkach; w maju śpiewa Litanie loretańską, w październiku odmawia różaniec, a i na co dzień zatrzymują się przy nich przechodnie w drodze na pole czy wracając do domu. Tam też oczekiwano powrotu najbliższych, by przywołać Mickiewiczowski Powrót taty, pierwszy długi wiersz, jakiego jeszcze do niedawna dzieci uczyły się na pamięć, by recytować go podczas rodzinnych spotkań. Warto też przypomnieć opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza Stracona noc, w którym pisarz poświęcił wyjątkowo piękny fragment majowym modłom przy przydrożnej kapliczce.
         Najnowszy tom Wojciecha Szczurka tworzą wiersze oraz piosenki. Autor, można powiedzieć, pomyślał i o tych odbiorcach, do których poezja nie zawsze dociera, ale chętnie słuchają poezji śpiewanej. Jego piosenki pozostają w tym samym kręgu, co wiersze, jednak niejako z natury rzeczy są łatwiejsze w odbiorze, choćby przez to, że każda fraza musi wybrzmieć, gdy w liryce – jak pisałem – niezwykle ważne jest niedopowiedzenie, pewna wieloznaczność, Ingardenowskie miejsca do wypełnienia.
         Spośród wielu różnorodnych piosenek są i takie, które niejako same się śpiewają, jak choćby Herbatka na Wetlińskiej, którą czytając już nucimy:

listopad włosy rozwiewa
wiatrem rdzawych połonin
drewno na zimę czas zbierać
kominek chłody rozgoni

kubek herbaty z rumem
od Lutka wieczorem dostaniesz
Dorota trochę choruje
ale i tak coś zagadnie

ref. zostać chciałbym na zimę
byleby strun w zapasie
na moment wiatr pewnie zamilknie
i strach o jutro zaśnie
                   […]

         Piosenki – jak wiadomo – znakomicie służą tematyce miłosnej. Dawne powiedzenie o poetach opiewających miłość nabrało w naszych czasach jak najbardziej konkretnego znaczenia. W jednej z piosenek, zatytułowanej Przybądź, można usłyszeć dalekie echo Pieśni Jana Kochanowskiego, który – przypomnijmy – pierwszy napisał, że chciałby podobać się w mowie nauczonej białogłowie. W jednej zaś z najbardziej znanych swoich Pieśni o Hannie ukazał z jaką niecierpliwością ukochana oczekiwana jest w dworku pod lipą nie tylko przez niego, ale i przez ściany, progi, samą lipę wreszcie.
We wspomnianej piosence Wojciecha Szczurka czytamy:

tu dla ciebie spadają liście
i kładą dywan ze złota
dla ciebie buk się zawstydza
połonina we mgle się chowa        
                   […]

W Bieszczadzkich powrotach autor zaś napisał: na równinach nie ujrzysz ołtarzy /świec nie ma gdzie postawić / głos czasem tylko zadrży / gdy znicz wspomnieniom zapalisz.
Wojciech Szczurek wciąż wraca w stronę ukochanych Bieszczadów, które przyjmują go jak swego, a on im się odwdzięcza coraz to nowymi strofami.



                                                                           Waldemar Smaszcz


___________________________________

tomik Wojtka   nie zostawię muchom rozdrapanych słów, 
jak i pozostałe książki można nabyć tutaj
_______________________________________
recenzja udostępniona do publikacji przez Wojciecha Szczurka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane