"Chciałabym napisać słowo”, ale jakże to trudne. Słowo nie wystarczy. Zbyt dużo słów to też niedobrze. Tom Teresy Radziewicz pełno światła rozpoczyna się od refleksji o słowach i refleksją o słowach kończy. Słowa się tu waży, używa z rozwagą, wyszukuje odpowiednie. Przede wszystkim mówienie jest ważne, ponieważ to z niego buduje się światy, bytowania i wiersze. Czymże jest życie człowieka? Słowami, ludźmi, którzy te słowa wypowiadają i sytuacjami, jakie słowa i ludzie powodują. Ponieważ w słowach wszystko ma swój początek. I koniec również końcem nie będzie, jeśli go nie nazwiemy.
Ale porzućmy już te dywagacje, bo choć oczywiście słowa są ważne – bez nich nie byłoby ani tomu, ani tej recenzji – jednak nie o nie już rzecz idzie. Pełno światła odczytałam jako hymn na cześć zapominania. I przypominania. I nie pamiętania. I pamiętania bardzo osobliwego. W pamiętaniu bowiem osobliwe jest nie tylko to, co pamiętane, ale i – czy wręcz przede wszystkim – pamiętający. Tak to już jest z tą naszą ludzką pamięcią, że przechowuje tylko to, co chce i przechowuje jak chce. Ta książka to wspominki, opowiadanie o przeszłości, jątrzenie nieprzegadanych ran i przechodzenie do porządku dziennego nad bliznami, które widzi tylko ktoś, kto o nich wie, komu o nich powiedziano. Zatrzymanie i obserwowanie tego, co było, ale już przeszło, rozwiało się, prześwietliło. Chwila pomiędzy wczoraj a jutro, ale jeszcze nie dzisiaj, bo za dużo w niej dawności i zbyt głośne jest pytanie o istnienie, które przecież było, ale gdzieś się zatarło, wsiąknęło w ziemię, przeszło do cienia. Dostrzegam to szczególnie w pierwszej części. W małych światach brak ten jest tak dojmujący, że poetka, usiłuje go wypowiedzieć. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy udało jej się to zrobić. Częściowo tak, ponieważ w wirach, w powrotach poszła już o krok dalej, ale natrafiła na kolejną przeszkodę. Zagubienie w teraźniejszości, w dwoistości naszego dzisiaj jest szczególnie wyczuwalne w wierszu nie z daleka, nie przez ścianę. Odmienność ludzkich spojrzeń na świat, odmienność pamięci o przeszłości zachowanej gdzieś z tyłu głowy i wypływającej albo w snach, albo podczas prozaicznych czynności, daje ostry obraz tego, jakimi ludzie jeszcze bywają oraz jakimi się stali. Wiersz ten dzieli nasz świat na pół, tylko po to, by w kolejnych utworach zapomnieć o tej linii demarkacyjnej i powrócić do tego, co nas łączy. Przypomnieć o tym, co wszyscy mamy wspólne i czego się nie pozbędziemy póki będziemy ludźmi, choć „tak się świat poprzewracał, tak się czas poprzemieniał”. Przecież w gruncie rzeczy wszystko jest takie samo, wszystko powtarza się w ciągłym wirze. Jesteśmy z tego, co pozostawili po sobie poprzedni. Następni będą z nas, z następnych inni, ale wciąż z naszym pierwiastkiem. I tak bez końca, w ciągłym kieracie, obiegu tego samego, ale mimo z wszystko ze stratą czegoś. To coś jest namacalne, można w tym zanurzyć stopy. Czy tą utratą jest człowiek? Taki sam, jak wszyscy przed nim i po nim, ale jednak nieco inny? Nie wiem. Nie wiem także, czy ten, który zanurza stopy w utracie tak naprawdę wie, w czym brodzi. Póki obcujemy choć z fragmentem tego, co utracone, nie jesteśmy w stanie powiedzieć czego już nie mamy. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się co odeszło. Samo odchodzenie jest trudne. Dla odchodzącego ze względu na czekającą go drogę, dla pozostających ze względu na wszystko to, co zostało i czego brakuje. Przede wszystkim jednak trudne są rozprawy nad utratą, które jednak muszą się pojawić, by móc wybaczyć - to znaczy pójść dalej.
Na początku tomu pojawia się pytanie, „czy świat można czytać jak zbiór znaków”, które, w moim przekonaniu, doczekało się odpowiedzi twierdzącej w utworze to nic, to nic. Ludzie potrafią doskonale odczytywać te znaki, dopóki bezpośrednio ich nie dotyczą. Umiejętność tę całkowicie zatracają wraz z chwilą, gdy owe zaczynają wywoływać ból. Wtedy uciekają i docierają do miejsc, gdzie nie trzeba nic czytać ani zgadywać, ponieważ wszystko jest jasne i na dodatek idzie wiosna, bo kwitną przebiśniegi.
Nie wiem, czy poetka lubi nawiasy, domknięcia, ramki. Lubiła je jednak, gdy pisała pełno światła. Na początku zadała sobie pytanie, na które odpowiedziała końcowymi tekstami. Zaczęła wierszem, w którym panował listopad i skończyła jesienią. Piękną, złotą, świetlistą jesienią. Ale i listopad pełen jest światła, i to takiego ciepłego, żółtego światła. Groby zasypane żółtymi liśćmi, te same groby zalane blaskiem płomieni, tylko słońce nieco bledsze, tak, jakby bielało, oddawało żółcień liściom i ludzkim wspomnieniom.
Dochodzenie do wszystkich tych refleksji ostatecznie kończy tom stwierdzeniem, że mosty płoną. Dlaczego? Chciałoby się krzyczeć, że nie - przecież mostów nie buduje się po to, by je palić. Niestety są i takie mosty, których nie można wybudować za kogoś, dla kogoś. Są takie mosty, które za każdym razem należy konstruować samodzielnie. Większość z nich rozpada się zaraz po tym, jak przebrniemy na drugą stronę. Tak jest z tomem pełno światła. Czuje się go, rozumie wtedy, gdy jest się w tamtym świecie, pochłoniętym przez lekturę. Każdy kolejny wiersz to fragment mostu, który kruszy się już po przeczytaniu ostatniego utworu. Chcąc zatrzymać ten świat należy powrócić do początku, zacząć czytać raz jeszcze. I gwarantuję, że drugi most nie będzie taki, jak pierwszy. Może światło, to wszechobecne w tej książce światło, będzie takie samo, czy choć podobne.Począwszy od tytułu, poprzez wiersze, w których jest i jasność, i błękit, i słońce, i świt, i zmierzch - a w nich wszystkich światło, blask, emocje, na okładce skończywszy. Nawet w towarzyszące niektórym wierszom czarne grafiki wdziera się to światło i ułatwia ich recepcję. Trudno mi je objąć, jeszcze trudniej o nim opowiedzieć, bo „światło / ogarnia mnie, światłem oddycham, nabieram / światła na jutro”.
„Coraz mniej mnie w słowach, / w pamięci, coraz mniej w innych, / świat nieustannie dziwny obchodzi mnie z daleka” to chyba najlepsze podsumowanie, jaki mógł mieć ten tom. W tych kilku słowach zawarty jest sens całego zbioru. W tej gorzkiej pigułce zamknęły się i dywagacje o języku, i wertowanie pamięci, i zachłyśnięcie światem. Ta delikatna metafora doskonale obrazuje również subtelność poezji Teresy Radziewicz, jej wyważony i wręcz mistrzowski sposób posługiwania się tak kapryśnym rodzajem, jak liryka.
Nadia Szymaniak
za: http://salonliteracki.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane