Wojciech Roszkowski
bliźniaczka
ceremonię pamiętam jak przez mgłę, potem zostało mi tylko
to zdjęcie, drgające punkty na fakturze papieru i myśli jak cienkie igły
przełykane ze śliną. krótkie spięcia, iskry na końcach nerwów wraz
z dotykiem wślizgiwały się w supły i szramy na jej piersiach i ramieniu,
to zdjęcie, drgające punkty na fakturze papieru i myśli jak cienkie igły
przełykane ze śliną. krótkie spięcia, iskry na końcach nerwów wraz
z dotykiem wślizgiwały się w supły i szramy na jej piersiach i ramieniu,
łagodziły pooperacyjny obrzęk. coś szeptało, że wewnątrz ciała kiełkują
skrzydła, rosną i trzepocą, można je było usłyszeć, gdy nikt nie
pozostawał w pobliżu, jakby z tego kokonu za chwilę miał wykluć się
motyl czy nawet niebieski cherubin. żółć i fiolet, opuchlizna pulsowała
i przelewała się w smagłe cienie, w inne obrazy kreślone na odwrocie
fotografii: martwe ptaki w martwych morzach, widok ze skał na zerwany
most. nagły chłodny powiew, nieostre kontury w rannym, szarym powietrzu,
które po potarciu kciukiem okazywały się drobinami ołówkowego grafitu.
któregoś dnia zgubiła mi się siostra, dlatego piszę do ciebie list.
nie patrz teraz przez ramię na smugi w szybach, gdzie przed chwilą
pojawił się zarys postaci. na wszelki wypadek nie czytaj raz jeszcze.
to we mnie ona przechodzi wciąż przez ciała szkliste do świateł.
replika
pytaj,
mała kasiu
załóżmy: na chwilę wstrzymamy słowo, a co będzie z
ciałem?
jeśli to tylko ciało, jeśli nawet uleci ciepło i
reszta z nim związana,
powinno się udać.
wystarczy kilka komórek. podzielą się w szkle,
rozkwitną.
wtedy zostaniemy. nadejdzie dzień nowy i świt przed
schodami.
coś jeszcze – szkoda na nocne lampki takich tatuaży.
ładniej wypchać w całości jak bobry lub króliki.
staniemy sobie
w kącie. nie śniąc, będziemy na nas czekać.
trzeba zachować płyty. cierpliwie zbierane notatki,
bo ważna
jest pamięć i to, co pod progiem. później nagramy raz
jeszcze,
żeby się odtwarzać. jak teraz, popatrz na tych
dziadków –
to my, w starym kinie.
brudownik
z tarasu, przez kratę, widać wieżę ciśnień z pustym
bocianim gniazdem. zaczyna się jesień, zimny wiatr od
rzeki.
piotrek czeka na transport. leży obok, w brudowniku,
przykryty
obsikanym szpitalnym prześcieradłem, niczym żaglem
obwisłym na wystających kościach. w czterech ścianach
flauta.
to dobrze, że nie wczoraj. zdążyłem wygrać w oko.
teraz przyda się
bluza, paczka papierosów. jeszcze tylko do jutra, nic
tu po mnie.
/wczoraj milczał z żoną. ciężko oddychając, siedział
skulony przy
stoliku z dziurawą ceratą w pomarańcze. blat
przenosił drgania na
butelkę typu pet, żółta oranżada podskakiwała,
wypełzając za szyjkę,
niemal na ścianę z krzywo zawieszoną reprodukcją słoneczników/.
żartuję z pielęgniarką. śliczna. boi się sama wejść
do środka, odłożyć
pościel do prania. to dobrze, coś za coś, pójdziemy
na spacer i kawę.
alejka. zimny wiatr od rzeki. część liści, już
przebarwiona,
kołysze się w kałużach. większość wciąż na drzewach
drży i szeleści. jak ona, gdy wtula kasztanowe loki w
mój nowy polar.
przynajmniej nie jest duszno, zaczyna się jesień.
_________________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane