Wojciech Roszkowski
piski
odwilż, zanim odejdą
wody, musimy przeciąć
pępowinę – prosiłem – wyssie,
wypali od środka, zostanie
z ciebie skórka i
wysuszone pestki, mamo. a ja rosnę, pęcznieję
i moknę jak ryżowe pola.
tonąc, chwytałem się
brzydkich kobiet
i słów. nie ma takich
słów – powtarzała – są tylko myśli,
szramy na korze,
poszarpane nerwy kruchych liści
oglądanych pod światło.
widziałem, jak liść
przylepia się z czasem
do białego fartucha, na
tej krze dryfuje po salach i korytarzach,
daleko, daleko. to nie
rurki łączą go z całą resztą,
ale pępowina ze światem
we mnie.
wiosną spytała o dzwonki
zakładane kotom,
płoszące ptasie ofiary.
co waży więcej? resztki piór,
puste kości piskląt –
czy
dźwięk krojący koty?
one cierpią przy każdym
ruchu.
wiesz, chyba wówczas po
raz pierwszy chciałem zdecydować.
pozacierać ślady,
obrazy, zanim zapuka ktoś obcy.
wybrać z wanny włosy.
nokia connecting people
strzępki w ciekłym krysztale. tapety: pokój, za szybką ciemny
zaułek, dziewczynka tuli iskrę, osłania od wiatru. klik, wibracje
w plamkach febry, gwiaździsta noc nad rodanem van gogha.
cyprys skleja
niebo z ziemią zbyt cienką pajęczyną. w tropikach drżą
tekturowe domki –
haiti, może inne miejsce – tarło płyt głównych. talie rozsypane
w drobne
piksele. czasowo niedostępny operator, który jest rybakiem,
suszy sieci
na palach lub krzyżach i tasuje karty. przyjdą po kilku
tygodniach, przysięgam,
przyjdą, sms-y od zmarłych – wyślij pomoc, wciąż
żyjemy. kocham cię – jak listy
w butelkach rzucone na łaskę przypływu. dusze w trumienkach z
ciekłego
kryształu – żywe motyle, jakby żywe, tlą się wolno, lekko parzą
palce.
stygmaty, stygmaty
jeden z brudnych małych aniołów wpełza mi pod stopy,
kradnie palestynę, trochę za wcześnie, a może za późno
na cokolwiek, na łatanie dziur w krzyżu, dłoniach
i zębach. ropne przetoki od kości, plamy – tak ma wyglądać
chusta weroniki? bóg? jedynie larwy much zdolne są
odróżnić
dobre od złego, zjeść zgniłe i zostawić zdrowe ciało
i krew – wino – naszą krew. jesteśmy sztafetą na
glinianych nogach,
jesteśmy karzełkami, spójrz, to niesprawiedliwe, pidżamy w
pasy zaciekają
w wąskie uliczki, obce miejsca, z których czasem wypływamy
z chrapliwym zaśpiewem: alleluja, alleluja, nic nas nie
odmieni.
w metrze możemy wreszcie być sami, chociaż jest nam ciągle
chłodno,
trzęsą się ręce i przechodzimy ze stacji na stację
bezbarwni.
______________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane