poniedziałek, 15 października 2012

kulki rtęci

Wojciech Roszkowski



piski


odwilż, zanim odejdą wody, musimy przeciąć
pępowinę – prosiłem – wyssie, wypali od środka, zostanie
z ciebie skórka i wysuszone pestki, mamo. a ja rosnę, pęcznieję
i moknę jak ryżowe pola.

tonąc, chwytałem się brzydkich kobiet
i słów. nie ma takich słów – powtarzała – są tylko myśli,
szramy na korze, poszarpane nerwy kruchych liści
oglądanych pod światło.

widziałem, jak liść przylepia się z czasem
do białego fartucha, na tej krze dryfuje po salach i korytarzach,
daleko, daleko. to nie rurki łączą go z całą resztą,
ale pępowina ze światem we mnie.

wiosną spytała o dzwonki zakładane kotom,
płoszące ptasie ofiary. co waży więcej? resztki piór,
puste kości piskląt –  czy dźwięk krojący koty?
one cierpią przy każdym ruchu.

wiesz, chyba wówczas po raz pierwszy chciałem zdecydować.
pozacierać ślady, obrazy, zanim zapuka ktoś obcy.
wybrać z wanny włosy.




nokia connecting people


strzępki w ciekłym krysztale. tapety: pokój, za szybką ciemny
zaułek, dziewczynka tuli iskrę, osłania od wiatru. klik, wibracje

w plamkach febry, gwiaździsta noc nad rodanem van gogha. cyprys skleja
niebo z ziemią zbyt cienką pajęczyną. w tropikach drżą tekturowe domki –

haiti, może inne miejsce – tarło płyt głównych. talie rozsypane w drobne
piksele. czasowo niedostępny operator, który jest rybakiem, suszy sieci

na palach lub krzyżach i tasuje karty. przyjdą po kilku tygodniach, przysięgam,
przyjdą, sms-y od zmarłych – wyślij pomoc, wciąż żyjemy. kocham cię – jak listy

w butelkach rzucone na łaskę przypływu. dusze w trumienkach z ciekłego
kryształu – żywe motyle, jakby żywe, tlą się wolno, lekko parzą palce.




stygmaty, stygmaty


jeden z brudnych małych aniołów wpełza mi pod stopy,
kradnie palestynę, trochę za wcześnie, a może za późno
na cokolwiek, na łatanie dziur w krzyżu, dłoniach
i zębach. ropne przetoki od kości, plamy – tak ma wyglądać

chusta weroniki? bóg? jedynie larwy much zdolne są odróżnić
dobre od złego, zjeść zgniłe i zostawić zdrowe ciało

i krew – wino – naszą krew. jesteśmy sztafetą na glinianych nogach,
jesteśmy karzełkami, spójrz, to niesprawiedliwe, pidżamy w pasy zaciekają

w wąskie uliczki, obce miejsca, z których czasem wypływamy
z chrapliwym zaśpiewem: alleluja, alleluja, nic nas nie odmieni.
w metrze możemy wreszcie być sami, chociaż jest nam ciągle chłodno,
trzęsą się ręce i przechodzimy ze stacji na stację bezbarwni.

to tyle, nic wielkiego, kochanie. tylko to jest ważne: umiesz słuchać w ciszy

______________________________
publikacja za zgodą Autora

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane