Piotr Gajda
Pleśń
Hop, hop! Głosy z igliwia, song grzybni.
Przygłucha akustyka; zawilgocona fototapeta
ze ścianą lasu, ruchliwym skorkiem. Na korze
zamiast mchu od północy – chrząszcze i huby.
Odwróciłem się od miasta rosnącego
w półmroku. Z antenami na południe,
ślepymi kuchniami. Styropian nie trzymał się
kamienic, dach nie chronił przed wiatrem.
Jak bluszcz rozrastały się ulice, na parki
i place rozlały się brudne wody. Hop, hop!
Wołały na mnie echa w studni,
mokry szczur dawał się pogłaskać.
Błądziłem wzrokiem po podmokłych łąkach,
w gliniankach utonął most i jasnowłosy
chłopiec. Wzeszło słońce, ale nic nie schło.
Karbid
Podróżowałem z kanistrem benzyny. Słyszałem zapałki w cudzych
kieszeniach, to grzechotał worek kości wykopany z ziemi. Ciało
zamieniało się w popiół: zrzucało skórę i mieściło się w garści.
Otaczały je pszczoły o czarnych odwłokach, urnach z chityny.
Żar puchł. Ogień brzęczał niczym szerszeń w puszce.
Zatrzaśnięte we mnie okno nie stłukło się, tylko pękło
jakby zamókł kapiszon.
Dystans
Co jest bardziej odległe; gwiazdy
krążące w oddaleniu od Ziemi po obcych
orbitach, czy jej obserwatoria o miliony
lat świetlnych od ich trajektorii? Życia
pokoleń nie wystarczy, by dosięgnąć celu.
Lecz Kain miał Abla na wyciągnięcie ręki.
_________________________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane