Roman Honet
pomysł nocy na ciebie
nie widziałem cię prawie od roku,
a więc minęło dziesięć albo siedem lat.
albo nic nie minęło.
zapisuję z oddali – szliśmy do piekarni,
w lipcowym słońcu (a zresztą – myśmy nigdy nie łazili w deszczu,
tyle pamiętam), obok niebieskiej linii elektrycznego pasterza na łące,
biegł jak ostrzący się o trawę wąż – ale
wyżej, wyżej! (nigdy
tak pięknej ręki nie trzymałem) – że na próżno się zjawia,
na próżno się trudzi –
tak rozbrzmiewało nasze połączenie i śpiew, tak chcieliśmy żyć
na tamtej spiskiej łące, między prądem stałym
a kaczeńcami wystającymi z rowów melioracyjnych,
kiedy się wydawało, że byliśmy sami,
a noc nie miała pomysłu na ciebie –
tak chcieliśmy żyć
sen agaty
kobieta niosła tobołek,
a w tym tobołku były zmarłe dzieci
i głowa z drewna, pamiątka.
dzwon z drewna. czasem tyle potrzeba ci wiedzieć o śnie,
ile o śmierci – w środku tej głowy
pochylone pismo, wyprzedawanie szmat
i majętności, nagłe szarpanie się z ulgą,
pijaństwo. ale to inna mapa,
równie uprzejma. jak płetwa,
zanim wynurzy się z wody,
nabierze kształtu linii papilarnych
i zacznie liczyć pieniądze w kieszeni. albo
inaczej – nie ma jej
w moim oku patrzącym, gładkim,
jakbym je w sklepie kupił
i upychał w nim brud, tamtą historię
najtrudniejszego przekładu –
ja – ty.
przypadkowego odkrycia –
ludzie umierają
dziewczynka z cząstką pomarańczy
myślę o dniu, w którym cię zabrakło,
jakby cię nigdy nie było (ani tego dnia),
gdy przybiegliśmy z oczami ze słomy i octu,
a w każdym śmiał się starzec, który trupów strzeże,
i poprzez swój śmiech pytał,
czy poznajemy ciebie odwróconą,
czy to ty. tak – odrzekliśmy wtedy –
to nie ty, to ona,
ta z cząstką pomarańczy, którą miała w ustach,
kiedy upadła na asfalt i popękała jej skóra na skroni
albo na prawym kolanie, nie pamiętam już,
i z niej wyciekło parę kropel krwi,
boże – szepnęła wtedy (i podniosła głowę),
ten jeden raz – boże,
ty, któryś mi krwi tak wiele pożyczył,
co ty chciałeś powiedzieć przeze mnie
ziemia, ziemia
dokąd tamta ziemia zabrała mężczyzn
wracających do domu przez bramę
stacji hodowli roślin ogrodniczych o zmierzchu,
dokąd rzeka zaniosła rudą dziewczynkę,
jak można było tam powrócić,
nie wiem. pamiętam narady,
narastające kłopoty z orientacją w terenie,
konklawe nad jeziorem i pływanie w nim,
i wracającą później wściekłość,
zamyślenie – żyję, ponieważ nienawidzę ziemi pod sobą
ani nad sobą, choć unosząca się w powietrzu
rzuca mój cień
ostrzyciel noży
powleklibyśmy je poprzez kamienie,
moje ciało i twoje, kobieto bez imienia,
bez rąk – dziś nie ma różnicy
jakbyśmy pobierali nie swój pokarm w nocy,
jak gdybyśmy się w sobie nie stracili,
nic
i ciebie może zawróciłby lekarz,
ten sam lekarz, co w mijającym kiedyś roku, w lipcu,
jakoś tak nagle szepnął po badaniu
albo po samym spojrzeniu – pusta żyła,
kurwa, pusta żyła
(z pieśni eucharystycznej –
jest mi wstyd)
wstyd, kiedy słyszę wycie
ospałogębych apostołów z krzyżami
ze stali dentystycznej na szyjach pośród placów-lotnisk
i kiedy widzę kino, do którego nigdy,
przenigdy więcej nie pójdziemy razem
ani osobno – jeżeli kiedyś było, dziś nie ma różnicy,
jeżeli nagle rozdzielił nas ten,
co ostrzył ludziom noże na osiedlach,
ale nie nożem rozdzielił, kamieniem
lampa z placu bieńczyckiego
odtąd pamiętam inaczej niż było,
aby o sobie samym zapominać,
aby już nigdy ciebie nie pamiętać więcej.
a było tak: targ – starcy na wózkach,
przewiązani taśmami w pasie, wychylenido przodu,
języki im zwisają, pojadą donikąd,
kobiety dźwigające na plecach garb
i garb na klatce piersiowej – przenośny
bankomat, on nie wypłaca nic
oprócz oddechu. a może – zanim miłość
zmieniła się w spędzanie czasu, a życie,
życie było nie do zatrzymania– poszliśmy na targ
i kupiliśmy lampę.
nie stało się nic więcej. odtąd każdej nocy
przy moim łóżku trzymam zapalone światło – ja się nie boję,
ja na ciebie czekam
o astronaucie roztrzaskanym w głogu
popaprańcu leżący na trawie, wróciłeś,
w twoich zmrużonych oczach nie ma satelitów –
pogasły. oni,
obserwatorzy zawsze tego samego roku,
tego samego wieczoru
i tej opadającej nad tobągodziny – wczoraj,
nabiegający ze skargą albo strapieniem –
oni znaleźli cię w głogu, na trawie,
i zapytali
– co widziałeś? mów!
a ty z głogu mówiłeś – widziałem,
nie ma innej ciemności przed nami
szermierze na wózkach
zatrzymałem się w sierpniu naprzeciw mężczyzn,
dwóch szermierzy na wózkach inwalidzkich,
i popatrzyłem im w oczy, a były jak płyn
ze starego człowieka – alkohol (poza jego imieniem
nie wiadomo nic)
ci, którzy dziś są ślepi,
pozostaną ślepi na zawsze – szepnęli
i oddalili się na jakiś czas,
i nie było miłości w tym czasie
jakby nie potrafili oddać nic
nigdy nikomu (człowiek niepotrafiący –
tak zapamiętałem). dwóch mężczyzn,
dwóch szermierzy na wózkach inwalidzkich w nocy,
przez wycie, wściekłość i mnie zapisanych –
tamtego lata postarzałem się
__________________________________________________________
Publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane