wtorek, 5 grudnia 2017

pokątne rozmowy o co bardziej niepokojącym zabarwieniu

 
Piotr Mosoń

z perspektywy kosmosu

im dalej byliśmy od siebie, tym silniej ciągnęło. czarne
dziury zasysały na przekór rozsądkowi, godzinom szczytu
i ustawieniom roamingu. tym razem miłość była słona
z kosztem rozłożonym na raty. gorzko, gorzko i karmel
wart grzechu. pociągi na przeciwbieżnych trajektoriach
niosły coraz bardziej schłodzoną wyobraźnię. wszędzie
tężniało i puchło. aż wybuchło, gdy słowa szybsze od obrazów
mąciły, rozmiękczały, rozsuwały i miętosiły w zastępstwie
dłoni. puszczały więzy; puszczałem oko; puszczałaś zalotne
rumieńce jak gorejący krzew. mógłbym tu spisać dekalog
uwodzenia i dać ci w prezencie na tabliczkach czekolady,
ale w cierpliwościach jestem nadal kiepski, a o oddaleniach
wiesz już wszystko. pojedźmy dziś razem do innego kraju,
popłyńmy między morza i oceany, pofruńmy po galaktykach.
niech wreszcie się jakiś kawałek podłogi stęskni za nami.




zapach mężczyzny

to nie moje wiersze tu śmierdzą mężczyzną, kobieto
- to twoje pragnienia. pełna intensywność rozpisana
na palce, paznokcie, skórę, gorąc warg i drobne krople
ustrojowego asortymentu, o którym niby nie myśli się
w porządnych alkowach; o którym wcale nie myśli się
w podrzędnych zaułkach; o którym nie pomyśli się,
mając uda owinięte wokół obcego ciała. mieszają się nam
te zmysły; gubimy smaki, kolory i wonie. nie da się ich
już poukładać z powrotem w odpowiednich kubeczkach;
węzły limfy i pamięci poszły w tango. zbieram okruszki,
jak rzuconą w pośpiechu bieliznę. ach... rozmarzyłaś się,
gdy ja rozpoznaję twoją wilgoć. więc idzie powódź? drżyj.




idiom

moja żona od paru miesięcy wieszczy wczesną jesień. przyjdzie
dzień że trafi. odejdą burze jak wody. wszystkie poza pulsującą
łuną na dalekim wschodzie gdzie wojownicy o śmiercionośnych
językach właśnie kończą porównywać opancerzoną męskość.
wypatruję znaków. werble, flary, pokątne rozmowy o co bardziej
niepokojącym zabarwieniu. czy znów zdrożeje święta woda?
jak wykopać przeciwczołgowy jar? ile zegarków uchować
by było czym oświetlać najczarniejsze godziny, które przyjdą
z chłodem? przestaję ufać sonetom, impresjom, serenadom.
przenikają się z zalęgłymi liśćmi. jak spłoszone borsuki brną
przez ciemność tam gdzie można się jeszcze tanio łudzić.
zostanę tu do końca. po mnie już tylko nokturn, epitafium
i oblodzona gałąź. ta przeznaczona, której nie powstydzi się ciasny
splot na karku. lecz uwaga! może zadziałać pod zjeżony włos.
kiedy już do nas przybędą ci nieproszeni, groźna będzie i biel.

________________________________________ 
publikacja za zgodą Autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane