sobota, 6 grudnia 2025

matki moje, matki dzieciństwa w majowych wieczorach i kadzidłach, z rękoma w ziemi

 

Teresa Radziewicz-Choińska

 

 

 

zima

czy jesteś martwa? czy jesteś martwa? czy w środku
jesteś martwa? czy dopiero umierasz, a tli się jeszcze
ciepłe i żywe? kto może rozgrzać to wygasanie? czy
ktoś może rozpalić na nowo? wieczorami nucisz
kołysanki i mówisz sama do siebie: nie ożywaj,
nie ożywaj – im mniej życia, tym mniej czucia.
cisza, mgła, śnieg i dziwna wilgoć utrzymują cię
w jakimś dzisiaj. czy jesteś martwa? czy jest
szansa na jutro, na poranek, na dzień,
na jutro, na jutro, na futro


 

 

upraszam

czasie, czasie, czasie po trzykroć słodki
- zdrabniam twoje imię, kołatko drewniana
pozłocę cię, wypoleruję, zaświecisz
nowym światłem, blaskiem rozjaśnisz
mróweczko nieustająca, lipo rosochata
ubrana w korę zgrubiałą od wędrówek przez lata
- słodzę ci, miodem smaruję, żyjątko wieczne
najdroższe

czasie, czasie, godzino, dniu, roku
uszanuj mnie, ugłaskaj, uśmiechnij się
łaskawy bądź dla wpadających na chwilę
w twój nurt nieobjęty, nieobojętny

 

 

 

matki

przyglądam się waszym obliczom, matki moje
madonny białe i czarne, ze wschodu i zachodu
matki ze smutkiem, który zbierać można ze źrenic
z zapowiedzią wszystkich nieszczęść świata

matki moje, matki dzieciństwa w majowych wieczorach
i kadzidłach, z rękoma w ziemi, która wypełniała
jak bruzdy linie papilarne i łączyła, pożerając w ogrodach
wasz czas, brudząc urodę panny młodej, moje madonny

z modlitw codziennych, ze zdrowasiek i uciekania się
pod obronę, z dróg na które wabił świat, madonny
sanktuariów, umęczone prośbami i rozpaczą
matki czekające na córki, czekające na synów

moje najdroższe, ze wspomnieniem
dzieciątka w ramionach, z tkliwością
z błaganiem, z pustką

 

 

 

prządki

                             Marioli Wojtkiewicz i Jasi Osewskiej

dokąd biegniecie, moje jasne, moje piękne?
w dolinie światła miejsc wiele – czekają
będziemy tańczyć. będziemy śpiewać
i w zielonej trawie zanurzać stopy i ręce

w zielonej trawie? o tak,
w zielonej trawie, w zielonej trawie
– zanucimy i będziemy tańczyć

a o zachodzie dołączymy do prządek
do wszystkich prządek świata
w korowód prządek wejdziemy

co prząść będziecie, moje dobre?
nić, zawsze nić przędą wszystkie
prządki światów i zaświatów
nić wiążącą, nić słodko-gorzką
jedną nić

po cóż ta nić, moje świetliste?
ta nić wiąże– mocno, mocno
najmocniej
tam i tutaj
teraz i kiedyś
jest i nie ma



 

 

niedowierzająco

Bolą mnie nogi One we śnie
za sen mój chodzą na czereśnie
              Psalm o chorych nogach, Tadeusz Nowak

dokąd nocami wędrują nogi matki – myślę,
poprawiając rano skołtunioną pościel. co się śni
mojej matce – rozważam, kiedy po obudzeniu pyta,
czy już pora iść do pracy. opowiada 
o czereśniach wczesnych i późnych obok dawnego domu
i widzę ją, dziewczynę w kretonowej sukience w kwiaty
(taką jak na zdjęciach z najstarszego albumu). zrywa
owoce, musi sięgać wysoko, nie dziw, że ręce drżą
ze zmęczenia, obolałe i słabe. czasem mnie nie poznaje
i nie pamięta, że urodziła piątkę dzieci. wtedy wyliczamy
wszystkie po kolei, dodajemy wnuki i zastanawiamy się,
czy doczeka prawnuków. mama nie żyje, tata nie żyje
– powtarza jak skargę, wtedy niby żartobliwie tłumaczę,
że musieliby mieć ponad sto lat, a przecież ludzie
tak długo nie żyją. no tak, no tak, kiwa głową,
ale patrzy na mnie niedowierzająco


 

 

której mieć nie będę

brat i bratowa wynieśli na strych
starą maszynę do szycia na której matka
uprawiała dziesiątki lat temu
chałupnictwo

dotykam starego łucznika
kupionego pannie mani
za hodowanego na ten cel byczka 

i wybiega ze mnie dziecko
obszywane przez uważne ręce

stukając pierwszymi szpilkami
wychodzi nastolatka
w uszytej przez siebie bluzce

siadam przy starym łuczniku
i uczę nawlekania igły
córkę

której nie mam



 

 

błysk

napisz mi opowiastkę o miłości
ale taką żeby nikt nie zginął.
      opowiastka o miłości, Joanna Lewandowska

więc piszę, więc próbuję. słowa wiążę w zdania,
zdania w akapity. i cóż? wydaje się, że jest jak trzeba,
ładne spojrzenia, ciepłe dłonie. i nagle, nie wiadomo skąd,
błysk ostrza. długo je szlifujemy, długo polerujemy, długo
uczymy się obsługi. ostrzymy, sprawdzamy na sobie,
czasami na sobie nawzajem. ktoś musi zginąć,

więc od początku: piszę, próbuję. 
próbuję


 

a więc – a więc

a więc miłość (wypowiadasz to słowo z pełną świadomością),
a przynajmniej tak ci się zdaje. więc to słowo (powtarzane
nieszczęsne więc – jakby nieco się jąkać w zdziwieniu)

pojawia się, kiedy mu się podoba i zupełnie nie zwraca
uwagi na zarzekanie się, na przysięganie, na obietnice,
że nigdy i nic. a więc miłość, myślisz zawieszając się

nad codziennością. śpisz jakoś, coś zjadasz, pracujesz
albo odpoczywasz, a w głowie: a więc – a więc

– a więc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane