Anna Grabowska-Goldschmid
negatywnie
nie wierzymy w boga, ale jesteśmy dobrzy
w odtwarzaniu postaci fikcyjnych. na zdjęciach
wszystko. czarno białe-charaktery, pismo
śnięte między nami. pokój naszym duchom
potrzebny, najlepiej na godziny. opłata
z góry za odpłynięcie krwi. i jest wylewnie,
chociaż szczytowanie nie jest żadnym szczytem,
kiedy świadomie mamy ciągle puste ręce.
spójrz pod światło,
w negatywie wycięłam ci numer;
mam zwiędnięte warkocze, białe usta z chłodu.
kamienny wyraz twarzy studiowałam długo,
do perfekcji. staliśmy się martwą naturą.
z książeczki życia marty es
marta ma zadbane mieszkanie, dzieci, cerę. od
niedawna
raka. jeszcze nie wie, jeszcze wiesza pranie,
na byłym mężu
- psy. coś wyczuwają zwierzęta; kiedy się
szwendają
pod nogami marty, liżą po łydkach, spuszczają
łby.
w dugiej strofie marta zamyka się w sypialni,
w sobie. szuka wytłumaczenia, błędów. nie
wierzy
w zmartwychwstanie, żywot wieczny. cuda i dziwy
zdarzają się innym. spektakularne powroty do
zdrowia,
nawrócenia. można czekać nadaremnie, lepiej
działać
inwazyjnie. pozbyć się komórek rakowych.
myśleć
trzeźwo. ocenić sytuację, zaplanować zabieg,
zapewnić
przyszłość, jeśli nie sobie, to dzieciom,
psom.
po roku marta wygląda przez okno, żegna się z
dziećmi
świadomie z daleka, żeby nie czuły zapachu
rozkładu
życia. mało zostaje, kiedy się traci
mieszkanie,
dzieci, psy i włosy. marta ma raka, metalowe
łóżko,
naczynie w kształcie nerki i przypiętą do
łóżka kartę choroby,
na której w piątej strofie - znudzona cudzym
umieraniem
pielęgniarka, napisze od niechcenia: marta
nie miała raka,
bo to rak miał martę od początku. było
wiadomo.
stygmaty
budzę się, a tu kurwa ciemne średniowiecze
wpycha święty zarodek przez otwarte usta
ze zdziwienia omdlewam, aż tu czuję - józef
z nazaretu. już nie ma ucieczki na wolność.
zamykają mnie w pierdlu. klawisze - trzech
króli
grożą mirrą, kadzidłem, zamieniają w złoto
każdą owulację. urodzisz to dzieciątko,
i nadasz mu imię. najświętsza inkwizycjo,
przypomnij mi chociaż berrugete'a lub brescii,
niech przywiążą do pala, bo krzyży nie znoszę.
ech, zbyt wątłe ramiona. zasypiam na
bellville,
edith piaf do snu nuci ustami kochanka
a quoi ça
sert l'amour, i co mam odpowiedzieć,
kiedy we mnie owoc żywota twojego? nie,
nikt sobie z tym przypadkiem nigdy nie
poradzi.
ekskomunika straszy, okno wciąż otwarte.
____________________________
publikacja za zgodą Autorki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane