Przy niektórych książkach dużo się śni. I to wcale
nie musi mieć ze sobą związku, bo może w tym samym czasie dużo się dzieje,
mocno się żyje i to natychmiast przekłada się na szybsze obroty nocnej
rzeczywistości. A może zachodzą inne zjawiska, których wytłumaczenie nie jest
proste. Chciałem zauważyć, że przy intensywniejszym życiu nie ma czasu na
książki, na uroczyste smakowanie ich fragmentów. To jednak też nie jest
jednoznaczne, wystarczy wydzielić sobie dwa kwadranse dziennie, by całkowicie
uciec od najbardziej dynamicznego bycia. To jest do pogodzenia, do połączenia.
A połączenia bywają zaskakujące.
Jedno z nich przebiegło jak iskra pomiędzy ilością i
jakością snów a czytaną w tych dniach książką. Chodzi o „Dzwon” Iris Murdoch,
angielskiej filozofki i pisarki debiutującej
w 1954 roku książką „W sieci” (trochę pod wpływem Sartre’a i jego
„Mdłości”). I zaczęło śnić się podwórze z dzieciństwa, właściwie dwa podwórza.
Za pochylonym, zgrzybiałym domem była maleńka, wbita w zbocze, przestrzeń
okolona potężnymi głazami. Tu na pozór nie działo się zbyt wiele. Można było
kultywować samotność, uprawiać zabawy z samym sobą, gadać na głos do zwierząt i
roślin, do siebie. Jeśli chciało się szybszego ruchu wyobraźni, gier zespołowych
i rywalizacji, należało przebiec brukowaną uliczkę. Tam było wielkie, długie
podwórko z ciekawymi zakamarkami i gromadą dzieciaków wysypujących się z klatek
niedawno zbudowanego bloku. Drozdowscy byli gdzieś spod Lidy. Zżyłem się z nimi
mocno.
W książce Murdoch moją uwagę przykuł niejaki Toby
Gashe, co już było sygnałem nagłego powrotu do niedojrzałości. Tylu tam
ciekawych, wyrazistych facetów o bogatym wnętrzu (w tym jeden subtelny
homoseksualista), a ja uczepiłem się podrostka. Przypomniał mi nabożne
pochłanianie nowych słów, praktykę poznawczą sprzed lat, kiedy wydawało się, że
wraz z nowymi słowami rośnie mądrość. I te jego odkrycia, które czyniły go z
minuty na minutę (w tym gorącym okresie) „życiowo doświadczonym”. Tak mu się
wydawało. Tak mi się wydawało.
Chodzi o pierwotne intuicje dotyczące życia i jego
sensu. Nabywa się je bardziej z obserwacji
i uczestnictwa niż z książek. Muszą nas mocno dotknąć, żeby utkwić na zawsze. Ostatnio mam problem z tym „na zawsze”. Uczepiłem się Toby’ego Gasha, bo zdałem sobie sprawę z tego, że świadomość trzeba odnawiać, do pierwotnych intuicji wracać , że przypominanie jest warunkiem podtrzymywania świeżości bycia. Toby’ego Gasha trzeba w sobie odgrzebywać bez końca, zadając przy tym pytania
w stylu „co ja właściwie wtedy myślałem, co czułem?” Na tym między innymi polegałyby walka
z destrukcją, to „niszczenie i odbudowywanie świadomości”, jak to zgrabnie ujął Michał Fostowicz, poeta
i filozof.
W zbiorze esejów „Świat bez prawdy” pisze: „Nie ma żadnego automatycznego rozwoju i przybywania myśli w dziejach, jest tylko powstawanie i rozpad fundamentalnych intuicji, budowanie i niszczenie własnej świadomości”.
i uczestnictwa niż z książek. Muszą nas mocno dotknąć, żeby utkwić na zawsze. Ostatnio mam problem z tym „na zawsze”. Uczepiłem się Toby’ego Gasha, bo zdałem sobie sprawę z tego, że świadomość trzeba odnawiać, do pierwotnych intuicji wracać , że przypominanie jest warunkiem podtrzymywania świeżości bycia. Toby’ego Gasha trzeba w sobie odgrzebywać bez końca, zadając przy tym pytania
w stylu „co ja właściwie wtedy myślałem, co czułem?” Na tym między innymi polegałyby walka
z destrukcją, to „niszczenie i odbudowywanie świadomości”, jak to zgrabnie ujął Michał Fostowicz, poeta
i filozof.
W zbiorze esejów „Świat bez prawdy” pisze: „Nie ma żadnego automatycznego rozwoju i przybywania myśli w dziejach, jest tylko powstawanie i rozpad fundamentalnych intuicji, budowanie i niszczenie własnej świadomości”.
W powracającym śnie biesiadnicy są coraz bardziej
pijani. Nie wiem, czy to wesele, chrzciny czy komunia. Podwórko za blokiem
zastawione jest stołami. Zwraca uwagę postać Franciszka Drozdowskiego w
nienagannie skrojonym garniturze i wzorzystym krawacie. Wznosi toasty. Widzę
poruszające się usta. Nie słyszę słów. Między stołami przemykają kury.
Dostojnie kroczy purpurowy kogut. My, dzieci, trochę się go boimy. Boimy się
też jego śmierci: zakrwawiony pieniek jest obok, takim jak on prędzej czy
później ucina się łeb, który potem wala się w trocinach.
Następnego dnia poszedłem na ulicę Jeziorną. Tknęła
mnie myśl, że to był znak, że pan Franek nie żyje. Spodziewałem się ujrzeć
nekrolog na drzwiach środkowej klatki. Na szczęście nic takiego nie powiewało
na wietrze. Żyje jeszcze i ma się dobrze jeden z bohaterów dawnego życia,
teraźniejszych snów.
Zainteresowany postacią Murdoch dotarłem do filmu
„Iris”. I zrozumiałem, jak ważne dla niej i niektórych jej bohaterów były
słowa. Bogactwo życia miało przekładać się na bogactwo słów. Głęboko wierzyła
w sens odwrotnej relacji: bogactwo słów rzutuje na bogactwo życia, na intensywniejsze postrzeganie rzeczywistości. Nowe słowa to nowe myśli, coraz szersza świadomość. Umieranie zaczyna się wraz
z brakiem słów, z ich ubywaniem. Film Richarda Eyre przeraża bezceremonialnością obrazowania tego procesu, bo właśnie tak, dosłownie, zaczyna się umieranie Iris. Uciekają słowa, gasną myśli. Rwie się pamięć na coraz mniejsze, nienazwane kawałki. A kartki, porywane przez wiatr, szybko giną w morzu.
w sens odwrotnej relacji: bogactwo słów rzutuje na bogactwo życia, na intensywniejsze postrzeganie rzeczywistości. Nowe słowa to nowe myśli, coraz szersza świadomość. Umieranie zaczyna się wraz
z brakiem słów, z ich ubywaniem. Film Richarda Eyre przeraża bezceremonialnością obrazowania tego procesu, bo właśnie tak, dosłownie, zaczyna się umieranie Iris. Uciekają słowa, gasną myśli. Rwie się pamięć na coraz mniejsze, nienazwane kawałki. A kartki, porywane przez wiatr, szybko giną w morzu.
Karol Maliszewski
__________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane