wtorek, 24 września 2013

Chociaż raz zawrócić rzekę - uciszyć ptaki w zaroślach



Wojciech Roszkowski



Czarny ptak, biały ptak

         śnieg który wówczas
                  widzieliśmy - czyżby spadł
 także tej zimy?
                                                                                                  Bashō   
       
Na Champs Elysées częstujesz pomarańczą.
Pędzimy na karuzeli, coraz szybciej, gdy zieleń i błękit
sukienki skrapla się jak akwamaryna nad klifami

Bretanii, stuka deszczem o chodnik. To sen, tylko sen
w środku dnia. Nie trzeba nic, wystarczy iść dzielnicą
przybrzeżną w zapach starych kutrów.

To sen, niech się śni: mam ciebie jedynie przez chwilę, a ty
mnie przez wszystkie znaki zodiaku, rok po roku, kiedy
zechcesz. Tak cicho, jakby cię wcale nie było, wtapiasz się

w odcienie szarości, półmrok między hałdami węgla
i mlecznego puchu. Szepczesz: Widzisz te dwie rybitwy?
Gdy związać je ze sobą, nigdzie nie polecą.



Pianissimo


Taki mi się przyśniłeś: zwęglona twarz mojego macho
na tle żrącej bieli. Wargi spękane jak ziemia Atacamy.

Pamiętam, kilka lat wcześniej, znaki kreślone na piasku,
pierwsze wspólne ślady, potem dom. Nasz dom, pergole

w ogrodzie i pinie. A córkę nazwałeś małą Różą;
w tym właśnie miała być miłość: kiedy ocean kołysze

żaglowce, grasz dla niej Mahlera w jasne przedpołudnie.
Zapach kawy z tarasu, widok na molo. Smukłe cienie –

palce, twoje ruchliwe palce w cynamonie, język,
drobne piersi małej. I mrówki, mnóstwo mrówek,

noszą ziarenka piasku, zapychają mi usta. Cicho, jeszcze
ciszej. Ho! ho! kurwi syneczku, szkoda, że nie widziałeś,

jak o brzasku wschodziło piekło. Bordowe flary, niczym
miesięczna krew, senne pochodnie smutku odbite od ścian,

teraz tu kwitną pąki kwiatów, gdy puchnie farba
od wilgoci. Ty też puchniesz, poza krawędzią świata.



Ślepcy Bruegla               

     Ślepcy prowadzą ślepców. Lecz jeśli
                   ślepy prowadzi ślepego, obydwaj w dół wpadną.

                                                                                                           Mt, 15, 14

Jeśli go tylko dotknę, jeszcze się ocalę? Jakby patrzył
poza ramy, śliczny żebrak bez oczu, ociemniały z powołania.
To uczucie znam od zawsze. Chociaż raz zawrócić rzekę,
którą spływają sine zwierzęta, uciszyć ptaki w zaroślach

i zapomnieć, że mnie nie ma, nie ma w tylu miejscach –
na wszystkich balkonach, gdzie przechylam się przez barierkę,
dla słodkiej chwili, zbyt ulotnej, w tę nieznośną lepkość,

tętno płytek rozgrzanych jak ołtarze katedr. Platon się mylił,
nic nie widzimy, można powiesić na strunie własny cień
dla ściennej pantomimy, ale śmierć czasem bywa za krótka,

mimo modlitwy, żeby jej nie wypuścić i czuć w setkach
detali, w feerii orgazmów. Zostaje posmak. Podkradałam się,
kiedy u dziadka umierały konie. Tańczyły we mnie, uliczkami

nieznanych miasteczek biegłam malować zorze, piękne
tego roku na południu, mokre winogrona po deszczu. Byłam
nieoświetloną połówką jabłka, myślą: niech noc się nie kończy.



______________________________
publikacja za zgodą Autora

2 komentarze:

Wpisy ad personam będą usuwane