Wojciech Roszkowski
Czarny ptak, biały ptak
śnieg który wówczas
widzieliśmy - czyżby spadł
także tej zimy?
Bashō
Na Champs Elysées częstujesz
pomarańczą.
Pędzimy na karuzeli, coraz szybciej,
gdy zieleń i błękit
sukienki skrapla się jak akwamaryna
nad klifami
Bretanii, stuka deszczem o chodnik. To
sen, tylko sen
w środku dnia. Nie trzeba nic,
wystarczy iść dzielnicą
przybrzeżną w zapach starych kutrów.
To sen, niech się śni: mam ciebie
jedynie przez chwilę, a ty
mnie przez wszystkie znaki zodiaku,
rok po roku, kiedy
zechcesz. Tak cicho, jakby cię wcale
nie było, wtapiasz się
w odcienie szarości, półmrok między
hałdami węgla
i mlecznego puchu. Szepczesz: Widzisz
te dwie rybitwy?
Gdy związać je ze sobą, nigdzie nie
polecą.
Pianissimo
Taki mi się przyśniłeś: zwęglona twarz
mojego macho
na tle żrącej bieli. Wargi spękane jak
ziemia Atacamy.
Pamiętam, kilka lat wcześniej, znaki
kreślone na piasku,
pierwsze wspólne ślady, potem dom.
Nasz dom, pergole
w ogrodzie i pinie. A córkę nazwałeś małą
Różą;
w tym właśnie miała być miłość: kiedy
ocean kołysze
żaglowce, grasz dla niej Mahlera w
jasne przedpołudnie.
Zapach kawy z tarasu, widok na molo.
Smukłe cienie –
palce, twoje ruchliwe palce w
cynamonie, język,
drobne piersi małej. I mrówki, mnóstwo
mrówek,
noszą ziarenka piasku, zapychają mi
usta. Cicho, jeszcze
ciszej. Ho! ho! kurwi syneczku,
szkoda, że nie widziałeś,
jak o brzasku wschodziło piekło.
Bordowe flary, niczym
miesięczna krew, senne pochodnie
smutku odbite od ścian,
teraz tu kwitną pąki kwiatów, gdy
puchnie farba
od wilgoci. Ty też puchniesz, poza
krawędzią świata.
Ślepcy Bruegla
Ślepcy prowadzą ślepców. Lecz jeśli
ślepy prowadzi ślepego, obydwaj
w dół wpadną.
Mt, 15, 14
Jeśli go tylko dotknę, jeszcze się
ocalę? Jakby patrzył
poza ramy, śliczny żebrak bez oczu,
ociemniały z powołania.
To uczucie znam od zawsze. Chociaż raz
zawrócić rzekę,
którą spływają sine zwierzęta, uciszyć
ptaki w zaroślach
i zapomnieć, że mnie nie ma, nie ma w
tylu miejscach –
na wszystkich balkonach, gdzie
przechylam się przez barierkę,
dla słodkiej chwili, zbyt ulotnej, w
tę nieznośną lepkość,
tętno płytek rozgrzanych jak ołtarze
katedr. Platon się mylił,
nic nie widzimy, można powiesić na
strunie własny cień
dla ściennej pantomimy, ale śmierć
czasem bywa za krótka,
mimo modlitwy, żeby jej nie wypuścić i
czuć w setkach
detali, w feerii orgazmów. Zostaje
posmak. Podkradałam się,
kiedy u dziadka umierały konie.
Tańczyły we mnie, uliczkami
nieznanych miasteczek biegłam malować
zorze, piękne
tego roku na południu, mokre winogrona
po deszczu. Byłam
nieoświetloną połówką jabłka, myślą: niech
noc się nie kończy.
______________________________
publikacja za zgodą Autora
Lubię Jrgo poezję :)
OdpowiedzUsuńja też :)
OdpowiedzUsuń