I
niech pan nie pisze o Jadźce Frątczakowej, bo mnie chyba zabije!
Właściwie
to najlepiej będzie w ogóle bez nazwisk. Bo wie pan – jak co się
już po ludziach rozejdzie, to potem tylko śmierdzi i ślady
zostawia. Albo przylepi się jak pies taki, kulawy, co to później
kijem odganiać trzeba. Już w takiej gazecie to przede wszystkim
ludzie złe widzą. Że niby zazdrość taka. A jaka tam, panie,
zazdrość?
Zwyczajnie
było, praca nieciężka, nudziło się człowiekowi, to i o
głupotach myślał. Nie to, żeby zaraz o jakiś bezeceństwach –
Boże broń – ale jak Jadźka przyszła
i powiedziała, że można
innym pomóc, to czemu nie? Przecież kobietę do chłopa ciągnie.
Krew
nie woda święcona, żeby się żegnać zaraz. A ja to lubiłam
nawet patrzeć, jak te gołąbki tak gruchać przychodziły. O,
chociażby kadrówka nasza i ten jej Pan Ryszard. Aż miło było
popatrzeć. On ją za rękę trzymał i limuzyną podjeżdżał –
drzwi otwierał. Jakby Państwo jakieś wielkie! Ona zawstydzona,
rękę cofała, żeby to niby nikt nie widział. Tajemnicę taką
mieli.
Nie,
to nie od nich się zaczęło, ale ich dobrze wspominam, bo kwiatki
zostawiali. Najczęściej róże, a kiedyś to i bukiecik konwalii.
Ja to myślę, że ona to się zwyczajnie bała te kwiaty do domu
zabierać. Żeby ślubnego nie drażnić. Zaraz by pytał: „A
skąd?”, „A co?”.
A
tak między nami, to przecież chłop o wszystkim wiedzieć nie musi.
Wtedy nie naburmusza się i do pomocy w cięższych sprawach
łatwiejszy. U mnie w rodzinnym to zawsze haftowana ściereczka nad
wodniarką wisiała. Bieluśka z niebieskim. I na niej napis był:
„Szczęście gości w domu wciąż, gdy pomaga żonie mąż”. Do
tej pory pamiętam. Mądre takie. Pan wie, co to wodniarka? A
te kwiatki to długo stały. Nawet się kobitki pytały, czy imieniny
miałam, bo przecież Marii kilka razy do roku jest. Mnie tak jak
Najświętszej Panience.
Ale
nie o mnie miało być – tylko o miłości. Jadźka mówiła, że
jak się ludzie
w ogromnej tajemnicy spotykają, to znaczy się,
wielka miłość być musi. Ano pewnie
i była. Ale ja przez tą ich
miłość tylko kłopotów moc miałam. Bo się kierownik zmiarkował,
że kadrówka w piątki wychodzi wcześniej i jakiś obcy samochód
pod dróżbówką parkuje. Wypytywać zaczął. Ale kobitki wiedziały
co i jak. Żadna nie wygadała. Bo w biedzie to ludzie solidarni są.
Nie to co bogaty, co to zaraz tylko patrzy, jak drugiego oskubać.
Przecież ja nie dla zysku tej mojej dróżbówki użyczałam.
Tylko
miłość ludzką wesprzeć chciałam. Jak te parę groszy za wygodę
zostawili, to
i co wielkiego? Przecie u mnie lepiej niż w hotelu
jakim, co to się każdy wyciera. Zawsze czyściutko mieli,
posprzątane, firanki wyprane jak się należy… Jak nie
przymierzając
w domu. I kozetka wygodna taka. A od tych hotelowych
to Boże broń! Kto tam wie, jakie zarazki w nich siedzieć muszą,
jak tak się każdy wyciera.
Ale
powiem tak po prawdzie, że wtedy, co Jadźka przyszła i
powiedziała: „Mania – przecież Ty możesz tę swoją dróżbówkę
zakochanym wypożyczać”, to mnie pusty śmiech ogarnął.
„Przecież to państwowe” – mówię. „A jakie tam
państwowe!” – ona na to. „Ty tu cały dzień jak w domu
siedzisz, kwiatki swoje podlewasz, czystość trzymasz, to niby w
części nie twoje?” No, o tej czystości to prawda, bo ja zawsze
czysta z domu byłam, koło siebie zrobiłam i jeszcze innym
pomogłam. Ale przecież zawsze to elektrociepłowniane, nie własne,
więc opory miałam. A ona cały czas, że ludziom
w potrzebie pomóc
trzeba, że u mnie i tak skład tylko dwa razy na dzień przyjeżdża.
I jak jeszcze dodała, że z tego można by na nową pralkę parę
groszy odłożyć, to mnie do reszty zbałamuciła.
„Tylko
mnie, Jadzia, do żadnego swatania nie mieszaj, bo ja do miłości
nigdy sama szczęścia nie miałam”. Nie to, żeby zaraz nikt się
nie trafiał, ale jakoś nie wychodziło. Zwyczajnie. Może Pan Bóg
przeoczył?
Z
jednym to nawet już po słowie byłam. Przychodził do mnie, w oczy
zaglądał – „Mania, ty to masz w sobie coś. Ty sama
wiesz, słabiznę jaką, miękkość taką babską”. Ściskało
mnie wtedy w dołku, wie Pan o tu, pod palcem. Ale młoda wtedy
byłam, inaczej na wszystko patrzyłam. Gdzie mi tam do wolnego
kochania było! A on sprawdzić chciał, „czy pasujemy” –
mówił, dowodu miłości wołał.
No
i rozlazło się to wszystko jak rozgotowane kluski. Takie o: jak
teraz mówią „makaron”, ale to przecież zwyczajne kluski, tylko
bardziej równe i rozgotowują się szybciej. A ja kluski zawsze po
domowemu. Nóż za nożem po palcu, cieniuchno. Bo widzi pan, do
rosołu muszą cieniuteńkie być, przeźroczystetakie. Nie to co do
pomidorowej.
Ale
my o jedzeniu gadu-gadu, a miałam o miłości mówić. Chociaż moja
pomidorówka to znana! Pomidora nie żałuję i zawsze w poniedziałek
z dobrego, niedzielnego rosołu zrobię. Nic się nie zmarnuje.
Z
moim Maćkiem, synem znaczy się, to całkiem inaczej było. Urodził
się maluchny, kocina taka. Skomlał. Ale co miał nie skomleć, jak
do siódmego ledwie donosiłam. Jakoś wtedy mi na nogi padło i
ledwo chodzić mogłam. Noga za nogą, noga za nogą
i tak pomału.
A
Maciuś to po prawdzie dziecko telewizyjne jest. Przez telewizor
poczęty. Ja panu opowiem, tylko niech pan tego nie pisze, bo to
osobista historia.
Młoda
wtedy byłam, akurat jak zaś po tym, kiedy się z tym Andrzejem –
co mówiłam – rozstałam. Smutna chodziłam, markotna. Zawsze
lepszy chłop w chałupie niźli wrzód na dupie – mówią. Oj,
lepszy, lepszy. Koleżanka moja, Zofia, cośmy w jednym zakładzie
pracowały, się z mężem rozstawała. Przychodzi do mnie i prosi:
„Mania, mogłabyś ty do mnie w sobotę na noc przyjść? Bo ja się
z mężem rozwodzę, a do matki chorej jechać muszę i boję się
mieszkania tak osobno zostawić. Bez opieki nijakiej. A przecież ty
u mamy mieszkasz, to i dla ciebie jedna noc różnicy nie zrobi. I
odpoczniesz sobie,
w telewizor popatrzysz” – kusiła. Pan Bóg
widocznie cel swój już w tym miał, bo nie ostrzegał niczym. A
ja zawsze jakoś tak wszystko wcześniej czułam.
Od
dzieciaka maleńkiego. Jak się miała Muszka oszczenić, to nawet
godzinę wiedziałam. Takie czucie we mnie było. Wtedy – nic a
nic. Zupełnie jakby Pan Bóg
w tym interes jakiś miał. Skusiła
mnie tym telewizorem, to poszłam. Siedzę sobie wygodnie w fotelu,
jak jakaś pani, telewizor oglądam – akurat na lodzie jeździli.
Pamiętam, bo do dzisiaj lubię. Tylko patrzeć nie mogę, jak ten
mężczyzna takie chuchro w górę wyrzuca, po lodzie za rękę
ciągnie, włosami prawie do ziemi. Ale to tak umówione jest. Oni
się bardzo długo tego uczą. A jak się któraś przewróci, to aż
mi żal, że nie wiem. Tyle się uczyli, a tu bęc!
I
siedzę sobie w tym fotelu, na lodzie jeżdżą, herbatkę popijam.
Za oknem już dawno ciemno, ale spać nie idę, bo jutro niedziela –
do pracy nie muszę. Aż tu nagle coś za drzwiami skrobie. Klucz
pasuje. Zaraz mnie strach wziął, że złodzieje jacy, ale myślę –
złodziej przecież z dobrym kluczem nie przychodzi… I faktycznie,
drzwi się otworzyły,
a z nimi kto stoi? Edziu! Znaczy się były
ślubny koleżanki, u której mieszkania pilnowałam. Dowiedział
się, że do matki pojechała i po telewizor przyszedł.
Nawet
trzeźwy był. Ja mu na to – „Edziu kochany, toż ja ci
telewizora dać nie mogę, bo ja mieszkania pilnuję i na mojej
głowie wszystko. Jak ty ten telewizor zabierzesz, to na mnie będzie
i jeszcze na złodziejkę wyjdę”. A on zdziwił się najpierw, a
potem dalej wypytywać, czy sama siedzę i dalej się do tego
telewizora zabierać.
To
ja uklękłam przed nim, a łzy mi się tak sypały jak, nie
przymierzając, grochy. Błagam go, żeby ten telewizor odpuścił.
Widocznie żałość po mnie widać było, bo zmiękł. Wtyczkę
zostawił i tylko na mnie się patrzył, na biust mój z góry
spoglądał
i oblizywać się zaczął.
„Nie
jest dobrze” – kalkulowałam, ale myślę sobie – jeśli on
teraz telewizora nie zabierze, to znaczy się coś w zamian mu
będę dać musiała. I dałam. Tak dałam, że potem co dwa dni do
mnie przychodził. Pod balkonem wystawał, póki mu nie powiedziałam,
że w ciąży jestem. Wyjechał wtedy. Mówili, że gdzieś na Śląsk
czy
w Bieszczady.
No,
w każdym razie jak kamień w wodę. Ale ja nie żałuję. Pewnie, że
dzieciaka samemu chować ciężko,
ale na Maćka złego słowa powiedzieć nie dam. Od dziecka uczył się pilnie, starał. Pieniędzy darmo nie tracił. Do dzisiaj z tej Szkocji kartki na święta przysyła i parę groszy zawsze do koperty włoży. Tylko że od dzieciaka chorowity był. Kocina taka…
ale na Maćka złego słowa powiedzieć nie dam. Od dziecka uczył się pilnie, starał. Pieniędzy darmo nie tracił. Do dzisiaj z tej Szkocji kartki na święta przysyła i parę groszy zawsze do koperty włoży. Tylko że od dzieciaka chorowity był. Kocina taka…
O,
niech pan patrzy, znowu pukają! Jakby nie wiedzieli, że dróżbówka
nieczynna. Po tym wypadku ciągle ludzie tu przychodzą, pytają co i
jak. Sensacji szukają.
A
to wszystko z tego, że w ludziach zazdrość wielka siedzi. Sam
szczęścia nie ma, to i drugiemu nie da. Tylko krzywdę cudzą
lubią. A już szczególnie kobiety. Bo
w kobietach zazdrość
najgorsza. Podobno żona tego, co tu się u mnie powiesił, zazdrosna
była bardzo. Mówili, że zawsze mu kieszenie przed praniem
przeszukała. Portfel przepatrzyła. Kiedyś nawet jak włos długi,
jaśniutki, kobiecy taki na jego marynarce znalazła, to mu do zupy
wrzuciła. Ugotowała.
„Nażryj
się” – krzyczała – „tych dziwek swoich, niech ci w gardle
staną, uduszą”. A on, poczciwy chłopina, zawsze przyszedł,
uśmiechnął się, dobre słowo powiedział. Patrzeć tylko chciał.
Nic więcej. „Na ludzkie piękno” – jak mawiał. Pięćdziesiąt
złotych zostawiał. O tu, gdzie pan siedzi, za zasłonką siedział.
Nic nie robił, tylko patrzył. Nieraz to nawet sobie myślałam, że
on zboczony jakiś, bo za pięćdziesiąt złotych każda dziewczyna
by mu chętnie nie tylko cycki pokazała, ale i co jeszcze. A on nie.
Uparł się, żebym akurat ja. I co on takiego w tych moich cyckach
widział? Stare, zwyczajne, nie to co kiedyś.
Lubiłam,
jak przychodził. Zawsze mi miłe coś powiedział. A człowiek na
miłe słowo łasy. Wcale nie o te pieniądze chodziło, bo przecież
niech pan powie, ja nic złego przecież nie robiłam? Prawda? Nawet
dotknąć się nie dałam. A taką bluzkę to na plaży każda
zdejmuje. Nic złego w tym nie ma. Na zachodzie to nawet całe gołe
na plażach chodzą. Nudyści na nich mówią. To ja ta, no, nudystka
byłam. Ładne słowo takie, nieobraźliwe.
Co
mnie podkusiło, żeby wtedy Jadźkę na pomoc wołać, to do tej
pory sobie wyrzucam. Dzień miałam ciężki, meczący. Maciuś
napisał, że może na święta przyjedzie. Chciałam mu jakichś
grzybów na rynku kupić, posuszyć. U nich, tam w Szkocji, nawet pół
grzyba nie ma. Ja myślę, że na złej ziemi grzyby nie rosną.
Grzyb to przecież jak kawałek swojego, brzezinę musi mieć albo
olszyniak. A Maciuś mówił, że tam drzew nie ma. No to gdzie mają
rosnąć? Na polu? I tak pomyślałam sobie wtedy, że Jadźkę
zawołam. Niech mu za mnie te cycki pokaże. Ciemnawo było. „Nie
pozna” – myślałam. Bo ja mało do niego mówiłam. Tylko
prosił, by mruczeć jak kot, taki domowy… To mruczałam.
Jak
przyjechałam, to już wisiał. Podobno Jadźka, zanim ją zabrali,
mówiła, że płakał, jak ją poznał
i o mnie tylko mówił. A ona musiała na zmianę lecieć, bo kierownik odhaczać się kazał, to go zostawiła na chwilę. I że ona niewinna. Pan patrzy, co to z człowieka tęsknota robi. Może on u mnie tej miłości szukał? Takiej prawdziwej, co to mruczy jak kot i stanik zdejmuje? Bo ja tak myślę, że teraz to ja już bym od niego tych pieniędzy nie wzięła. Niechby patrzył i darmo.
i o mnie tylko mówił. A ona musiała na zmianę lecieć, bo kierownik odhaczać się kazał, to go zostawiła na chwilę. I że ona niewinna. Pan patrzy, co to z człowieka tęsknota robi. Może on u mnie tej miłości szukał? Takiej prawdziwej, co to mruczy jak kot i stanik zdejmuje? Bo ja tak myślę, że teraz to ja już bym od niego tych pieniędzy nie wzięła. Niechby patrzył i darmo.
No,
co tam znowu pukają, przecież mówiłam, że sensacji żadnej tu
nie ma. Niech idą gdzie indziej miłości szukać.
Robert
Miniak
Utwór
ukazał się w Arteriach 1(2)/2008
Gratuluję, bardzo dobry tekst, dobrze się czyta i odpoczywa czytając.Ciekawy pomysł.Takich tekstów powinno być więcej.
OdpowiedzUsuńEwa O.
Proza Miniaka lepsza od jego poezji.
OdpowiedzUsuń