piątek, 11 maja 2012

Dróżniczka - Robert Miniak


I niech pan nie pisze o Jadźce Frątczakowej, bo mnie chyba zabije!
Właściwie to najlepiej będzie w ogóle bez nazwisk. Bo wie pan – jak co się już po ludziach rozejdzie, to potem tylko śmierdzi i ślady zostawia. Albo przylepi się jak pies taki, kulawy, co to później kijem odganiać trzeba. Już w takiej gazecie to przede wszystkim ludzie złe widzą. Że niby zazdrość taka. A jaka tam, panie, zazdrość?
   Zwyczajnie było, praca nieciężka, nudziło się człowiekowi, to i o głupotach myślał. Nie to, żeby zaraz o jakiś bezeceństwach – Boże broń – ale jak Jadźka przyszła
i powiedziała, że można innym pomóc, to czemu nie? Przecież kobietę do chłopa ciągnie.
   Krew nie woda święcona, żeby się żegnać zaraz. A ja to lubiłam nawet patrzeć, jak te gołąbki tak gruchać przychodziły. O, chociażby kadrówka nasza i ten jej Pan Ryszard. Aż miło było popatrzeć. On ją za rękę trzymał i limuzyną podjeżdżał – drzwi otwierał. Jakby Państwo jakieś wielkie! Ona zawstydzona, rękę cofała, żeby to niby nikt nie widział. Tajemnicę taką mieli.

   Nie, to nie od nich się zaczęło, ale ich dobrze wspominam, bo kwiatki zostawiali. Najczęściej róże, a kiedyś to i bukiecik konwalii. Ja to myślę, że ona to się zwyczajnie bała te kwiaty do domu zabierać. Żeby ślubnego nie drażnić. Zaraz by pytał: „A  skąd?”,  „A co?”.
   A tak między nami, to przecież chłop o wszystkim wiedzieć nie musi. Wtedy nie naburmusza się i do pomocy w cięższych sprawach łatwiejszy. U mnie w rodzinnym to zawsze haftowana ściereczka nad wodniarką wisiała. Bieluśka z niebieskim. I na niej napis był: „Szczęście gości w domu wciąż, gdy pomaga żonie mąż”. Do tej pory pamiętam. Mądre takie. Pan wie, co to wodniarka?  A te kwiatki to długo stały. Nawet się kobitki pytały, czy imieniny miałam, bo przecież Marii kilka razy do roku jest. Mnie tak jak Najświętszej Panience.
   Ale nie o mnie miało być – tylko o miłości. Jadźka mówiła, że jak się ludzie
w ogromnej tajemnicy spotykają, to znaczy się, wielka miłość być musi. Ano pewnie
i była. Ale ja przez tą ich miłość tylko kłopotów moc miałam. Bo się kierownik zmiarkował, że kadrówka w piątki wychodzi wcześniej i jakiś obcy samochód pod dróżbówką parkuje. Wypytywać zaczął. Ale kobitki wiedziały co i jak. Żadna nie wygadała. Bo w biedzie to ludzie solidarni są. Nie to co bogaty, co to zaraz tylko patrzy, jak drugiego oskubać. Przecież ja nie dla zysku tej mojej dróżbówki użyczałam.
   Tylko miłość ludzką wesprzeć chciałam. Jak te parę groszy za wygodę zostawili, to
i co wielkiego? Przecie u mnie lepiej niż w hotelu jakim, co to się każdy wyciera. Zawsze czyściutko mieli, posprzątane, firanki wyprane jak się należy… Jak nie przymierzając
w domu. I kozetka wygodna taka. A od tych hotelowych to Boże broń! Kto tam wie, jakie zarazki w nich siedzieć muszą, jak tak się każdy wyciera.
   Ale powiem tak po prawdzie, że wtedy, co Jadźka przyszła i powiedziała: „Mania – przecież Ty możesz tę swoją dróżbówkę zakochanym wypożyczać”, to mnie pusty śmiech ogarnął. „Przecież to państwowe” – mówię.  „A jakie tam państwowe!” – ona na to.  „Ty tu cały dzień jak w domu siedzisz, kwiatki swoje podlewasz, czystość trzymasz, to niby w części nie twoje?” No, o tej czystości to prawda, bo ja zawsze czysta z domu byłam, koło siebie zrobiłam i jeszcze innym pomogłam. Ale przecież zawsze to elektrociepłowniane, nie własne, więc opory miałam. A ona cały czas, że ludziom
w potrzebie pomóc trzeba, że u mnie i tak skład tylko dwa razy na dzień przyjeżdża.
I jak jeszcze dodała, że z tego można by na nową pralkę parę groszy odłożyć, to mnie do reszty zbałamuciła.
   „Tylko mnie, Jadzia, do żadnego swatania nie mieszaj, bo ja do miłości nigdy sama szczęścia nie miałam”. Nie to, żeby zaraz nikt się nie trafiał, ale jakoś nie wychodziło. Zwyczajnie. Może Pan Bóg przeoczył?
   Z jednym to nawet już po słowie byłam. Przychodził do mnie, w oczy zaglądał – „Mania, ty to masz  w sobie coś. Ty sama wiesz, słabiznę jaką, miękkość taką babską”. Ściskało mnie wtedy w dołku, wie Pan o tu, pod palcem. Ale młoda wtedy byłam, inaczej na wszystko patrzyłam. Gdzie mi tam do wolnego kochania było! A on sprawdzić chciał, „czy pasujemy” – mówił, dowodu miłości wołał.
   No i rozlazło się to wszystko jak rozgotowane kluski. Takie o: jak teraz mówią „makaron”, ale to przecież zwyczajne kluski, tylko bardziej równe i rozgotowują się szybciej. A ja kluski zawsze po domowemu. Nóż za nożem po palcu, cieniuchno. Bo widzi pan, do rosołu muszą cieniuteńkie być, przeźroczystetakie. Nie to co do pomidorowej.
   Ale my o jedzeniu gadu-gadu, a miałam o miłości mówić. Chociaż moja pomidorówka to znana! Pomidora nie żałuję i zawsze w poniedziałek z dobrego, niedzielnego rosołu zrobię. Nic się nie zmarnuje.
   Z moim Maćkiem, synem znaczy się, to całkiem inaczej było. Urodził się maluchny, kocina taka. Skomlał. Ale co miał nie skomleć, jak do siódmego ledwie donosiłam. Jakoś wtedy mi na nogi padło i ledwo chodzić mogłam. Noga za nogą, noga za nogą
i tak pomału.
   A Maciuś to po prawdzie dziecko telewizyjne jest. Przez telewizor poczęty. Ja panu opowiem, tylko niech pan tego nie pisze, bo to osobista historia.
   Młoda wtedy byłam, akurat jak zaś po tym, kiedy się z tym Andrzejem – co mówiłam – rozstałam. Smutna chodziłam, markotna. Zawsze lepszy chłop w chałupie niźli wrzód na dupie – mówią. Oj, lepszy, lepszy. Koleżanka moja, Zofia, cośmy w jednym zakładzie pracowały, się z mężem rozstawała. Przychodzi do mnie i prosi: „Mania, mogłabyś ty do mnie w sobotę na noc przyjść? Bo ja się z mężem rozwodzę, a do matki chorej jechać muszę i boję się mieszkania tak osobno zostawić. Bez opieki nijakiej. A przecież ty
u mamy mieszkasz, to i dla ciebie jedna noc różnicy nie zrobi. I odpoczniesz sobie,
w telewizor popatrzysz” – kusiła. Pan Bóg widocznie cel swój już w tym miał, bo nie ostrzegał niczym. A ja zawsze jakoś tak wszystko wcześniej czułam.
  Od dzieciaka maleńkiego. Jak się miała Muszka oszczenić, to nawet godzinę wiedziałam. Takie czucie we mnie było. Wtedy – nic a nic. Zupełnie jakby Pan Bóg
w tym interes jakiś miał. Skusiła mnie tym telewizorem, to poszłam. Siedzę sobie wygodnie w fotelu, jak jakaś pani, telewizor oglądam – akurat na lodzie jeździli. Pamiętam, bo do dzisiaj lubię. Tylko patrzeć nie mogę, jak ten mężczyzna takie chuchro w górę wyrzuca, po lodzie za rękę ciągnie, włosami prawie do ziemi. Ale to tak umówione jest. Oni się bardzo długo tego uczą. A jak się któraś przewróci, to aż mi żal, że nie wiem. Tyle się uczyli, a tu bęc!
   I siedzę sobie w tym fotelu, na lodzie jeżdżą, herbatkę popijam. Za oknem już dawno ciemno, ale spać nie idę, bo jutro niedziela – do pracy nie muszę. Aż tu nagle coś za drzwiami skrobie. Klucz pasuje. Zaraz mnie strach wziął, że złodzieje jacy, ale myślę – złodziej przecież z dobrym kluczem nie przychodzi… I faktycznie, drzwi się otworzyły,
a z nimi kto stoi? Edziu! Znaczy się były ślubny koleżanki, u której mieszkania pilnowałam. Dowiedział się, że do matki pojechała i po telewizor przyszedł.
   Nawet trzeźwy był. Ja mu na to – „Edziu kochany, toż ja ci telewizora dać nie mogę, bo ja mieszkania pilnuję i na mojej głowie wszystko. Jak ty ten telewizor zabierzesz, to na mnie będzie i jeszcze na złodziejkę wyjdę”. A on zdziwił się najpierw, a potem dalej wypytywać, czy sama siedzę i dalej się do tego telewizora zabierać.
   To ja uklękłam przed nim, a łzy mi się tak sypały jak, nie przymierzając, grochy. Błagam go, żeby ten telewizor odpuścił. Widocznie żałość po mnie widać było, bo zmiękł. Wtyczkę zostawił i tylko na mnie się patrzył, na biust mój z góry spoglądał
i oblizywać się zaczął.
   „Nie jest dobrze” – kalkulowałam, ale myślę sobie – jeśli on teraz  telewizora nie zabierze, to znaczy się coś w zamian mu będę dać musiała. I dałam. Tak dałam, że potem co dwa dni do mnie przychodził. Pod balkonem wystawał, póki mu nie powiedziałam, że w ciąży jestem. Wyjechał wtedy. Mówili, że gdzieś na Śląsk czy
w Bieszczady.
   No, w każdym razie jak kamień w wodę. Ale ja nie żałuję. Pewnie, że dzieciaka samemu chować ciężko,
ale na Maćka złego słowa powiedzieć nie dam. Od dziecka uczył się pilnie, starał. Pieniędzy darmo nie tracił. Do dzisiaj z tej Szkocji kartki na święta przysyła i parę groszy zawsze do koperty włoży.  Tylko że od dzieciaka chorowity był. Kocina taka…
   O, niech pan patrzy, znowu pukają! Jakby nie wiedzieli, że dróżbówka nieczynna. Po tym wypadku ciągle ludzie tu przychodzą, pytają co i jak. Sensacji szukają.
   A to wszystko z tego, że w ludziach zazdrość wielka siedzi. Sam szczęścia nie ma, to i drugiemu nie da. Tylko krzywdę cudzą lubią. A już szczególnie kobiety. Bo
w kobietach  zazdrość najgorsza. Podobno żona tego, co tu się u mnie powiesił, zazdrosna była bardzo. Mówili, że zawsze mu kieszenie przed praniem przeszukała. Portfel przepatrzyła. Kiedyś nawet jak włos długi, jaśniutki, kobiecy taki na jego marynarce znalazła, to mu do zupy wrzuciła. Ugotowała.
   „Nażryj się” – krzyczała – „tych dziwek swoich, niech ci w gardle staną, uduszą”. A on, poczciwy chłopina, zawsze przyszedł, uśmiechnął się, dobre słowo powiedział. Patrzeć tylko chciał. Nic więcej. „Na ludzkie piękno” – jak mawiał. Pięćdziesiąt złotych zostawiał. O tu, gdzie pan siedzi, za zasłonką siedział. Nic nie robił, tylko patrzył. Nieraz to nawet sobie myślałam, że on zboczony jakiś, bo za pięćdziesiąt złotych każda dziewczyna by mu chętnie nie tylko cycki pokazała, ale i co jeszcze. A on nie. Uparł się, żebym akurat ja. I co on takiego w tych moich cyckach widział? Stare, zwyczajne, nie to co kiedyś.
   Lubiłam, jak przychodził. Zawsze mi miłe coś powiedział. A człowiek na miłe słowo łasy. Wcale nie o te pieniądze chodziło, bo przecież niech pan powie, ja nic złego przecież nie robiłam? Prawda? Nawet dotknąć się nie dałam. A taką bluzkę to na plaży każda zdejmuje. Nic złego w tym nie ma. Na zachodzie to nawet całe gołe na plażach chodzą. Nudyści na nich mówią. To ja ta, no, nudystka byłam. Ładne słowo takie, nieobraźliwe.
   Co mnie podkusiło, żeby wtedy Jadźkę na pomoc wołać, to do tej pory sobie wyrzucam. Dzień miałam ciężki, meczący. Maciuś napisał, że może na święta przyjedzie. Chciałam mu jakichś grzybów na rynku kupić, posuszyć. U nich, tam w Szkocji, nawet pół grzyba nie ma. Ja myślę, że na złej ziemi grzyby nie rosną. Grzyb to przecież jak kawałek swojego, brzezinę musi mieć albo olszyniak. A Maciuś mówił, że tam drzew nie ma. No to gdzie mają rosnąć? Na polu? I tak pomyślałam sobie wtedy, że Jadźkę zawołam. Niech mu za mnie te cycki pokaże. Ciemnawo było. „Nie pozna” – myślałam. Bo ja mało do niego mówiłam. Tylko prosił, by mruczeć jak kot, taki domowy… To mruczałam.
   Jak przyjechałam, to już wisiał. Podobno Jadźka, zanim ją zabrali, mówiła, że płakał, jak ją poznał
i o mnie tylko mówił. A ona musiała na zmianę lecieć, bo kierownik odhaczać się kazał, to go zostawiła na chwilę. I że ona niewinna. Pan patrzy, co to z człowieka tęsknota robi. Może on u mnie tej miłości szukał? Takiej prawdziwej, co to mruczy jak kot i stanik zdejmuje? Bo ja tak myślę, że teraz to ja już bym od niego tych pieniędzy nie wzięła. Niechby patrzył i darmo.
No, co tam znowu pukają, przecież mówiłam, że sensacji żadnej tu nie ma. Niech idą gdzie indziej miłości szukać. 
Robert Miniak
Utwór ukazał się w Arteriach 1(2)/2008

2 komentarze:

  1. Gratuluję, bardzo dobry tekst, dobrze się czyta i odpoczywa czytając.Ciekawy pomysł.Takich tekstów powinno być więcej.

    Ewa O.

    OdpowiedzUsuń
  2. Proza Miniaka lepsza od jego poezji.

    OdpowiedzUsuń

Wpisy ad personam będą usuwane