sobota, 19 kwietnia 2014

Klon


                                                                                                         Robert Miniak


Z góry fiord wyglądał jak schody do piwnicy zakończone drzwiami z wielką szybą. Pomyślał, że warto było wydać te kilkadziesiąt euro na samolot i tunele, żeby skończyć właśnie tutaj. Za chwilę rzuci się w dół, rozbije z głośnym hukiem tę szybę w drzwiach na dole. À propos – ciekawe, czy będzie to dźwięk podobny do rozbijanej o ścianę pigpongówki? Pamiętał, że kiedyś dla zabawy rzucali takimi pingponówkami w ścianę byle mocniej, byle rozbić, a one pękały z hukiem, jakby trzaskały w nich celuloidowe serca.
I nie dało się dalej nimi grać. To znaczy, można było, ale odbijały się jakoś dziwnie, nieprzewidywalnie, z głuchym pomrukiem umarłego plastiku.
Ciekawe… Kiedyś rozbijał pingpongówki, a teraz sam walnie z całej siły o tę taflę kilkadziesiąt metrów pod nim. Pęknie? A może nie? Może umrze, zanim doleci? Zwyczajnie ze strachu? Może nawet sfajda się w spodnie jak byle poborowy szczyl, gdy mu do ręki wsadzają ćwiczebny granat bez zawleczki? Zawsze lubił myśleć o dźwiękach jak o czymś żywym. Na przykład taki pisk styropianu pocieranego o szybę… Maria nienawidziła tego dźwięku. Mówiła, że przypomina jej deptaną bez końca mysz. Paskudne skojarzenie. No dobrze, ale nie po to przyleciał taki kawał drogi, żeby zastanawiać się nad myszami. Zaraz skoczy. Skończy to wszystko w sobie, co kiedyś wykiełkowało i wyrosło. To, co z biegiem czasu zmieniło się
w Marię, w jej głos, zieloną podomkę z klonowymi liśćmi, a nawet w jej psa. Jak przyjemnie, że może to za chwilę wymazać z siebie, zresztą jak wszystko inne – ale to inne w tym momencie nie miało znaczenia.
Dobra, Jazz, kończymy tę szopkę – pomyślał i postawił nogę na krawędzi skały. Kątem oka
z niechęcią dostrzegł, że nie jest sam, że jakieś dziesięć metrów od niego na kamieniach siedzi dwóch gości i przypatruje mu się z uwagą. Zaklął tak, że słyszeli. Nie dość, że w tej Norwegii nawet wysrać się spokojnie nie można, to jeszcze ci dwaj tutaj. Po jaką cholerę się tu pchali? Specjalnie wybrał ten fiord na uboczu, z daleka od folderkowych landszaftów ze stonogą Japończyków błyskającą dziesiątkami fleszy. Kiedyś nawet myślał, że Indianie mieli rację. Wierzyli, że fotograf robiący zdjęcia zabiera im duszę. Powinno się tego zabronić, przecież miejsca też mają duszę. A ci dzisiejsi turyści kradną ją po kawałku. Rozdrabniają jak potłuczoną szybę.
Ciekawe, jak ci dwaj tu wleźli, że ich nie słyszał. Może nawet byli tu przed nim? Może to jakaś homoseksualna para przyszła na skały się mizdrzyć… Ale raczej nie. Było w nich coś znajomego. Może ubranie?
– Nie klnij – odezwał się Chudy i splunął w dół. Jazz nawet nie zauważył, że odpowiedział mu w jego języku, tylko z niesmakiem przyglądał się lecącej ślinie tamtego. Wyobraził sobie, że powinien natychmiast skoczyć – tak, żeby rozbić tę taflę, zanim zrobi to tamtego ślina. Obrzydliwe! Zaraz potem pomyślał też, że mógłby wypłynąć, a wtedy plwociny spadłyby na niego… Fuj! Jeszcze bardziej obrzydliwe. Właściwie to już mu się odechciało tego skakania. Zamiast drzwi z wielką szybą, na dole była już tylko wielka dziura w ziemi wypełniona po brzegi wydzielinami jakichś obcych ludzi. Spluwaczka. Zaklął ponownie.
– Mówiłem ci, nie klnij – Chudy był lekko poirytowany. – I tak nie skoczysz, to po co klniesz?
– Pewnie, że nie skoczy. Po co ma się zabijać, jak już i tak dawno nie żyje? – uśmiechnął się chytrze Krępy. Chciał jeszcze coś dodać, ale Chudy zgromił go wzrokiem.
Jezuuu, to tak ma wyglądać śmierć? – pomyślał Jazz – o czym oni pieprzą? A gdzie trzask pingpongówki, tunel ze światłem na końcu… Brak Marii?!… Zaraz, a może ja już skoczyłem albo lecę właśnie w dół i mam omamy? W dupę z takim końcem. To nie tak miało być! Już chciał powiedzieć coś od wątroby tym dwóm podglądaczom, ale zauważył, że Chudy jedną nogą stoi na krawędzi, a drugą wisi
w powietrzu, zupełnie jakby nic nie ważył. Cholera, a może tak wyglądają anioły?
– Dupa, nie anioły – Chudy czytał w jego myślach. – Sam zaraz będziesz anioł. Chociaż… – zawahał się. – Nie, nie będziesz. Za drogi byłeś i szkoda kasy na wyrzucanie w błoto.
– Chyba raczej w wodę, i do tego obcą – dopowiedział Krępy i uśmiechnął się do swojego żartu.
– Wynocha z mojego snu! – wrzasnął Jazz, bo nic innego nie przyszło mu do głowy, a ten sen był nawet całkiem prawdopodobny. Może zdrzemnął się na chwilę albo – tak jak mówiła Maria – owinął go zapach snu.
– Mówiłem CI, kurwa, nie KLNIJ! – Chudy był coraz bardziej zły. – Nie wolno CI kląć. Nie tobie.
– No dobra, a czemu akurat mnie nie wolno? – Jazz postanowił czegoś się z tego snu dowiedzieć.
– Bo ty jesteś Jaz…z – Krępy aż podskoczył pod spojrzeniem Chudego. – Jesteś podobny do Kogoś Tam, jak klon, i nie możesz kląć. A nam wolno.
– Jak to, podobny?! – złapał się na tym, że nie zaklął. – Porąbało was?! A właściwie to mogę być nawet dębem albo bukiem, wara od mojego snu. SPIEPRZAĆ, DZIADY! – Pomyślał, że skoro to jego sen, to może być nawet chamem. W końcu to oni wleźli do jego ogródka.
– Zwyczajnym klonem. Kupionym. – Chudy już spokojnie zajmował się równolegle wydłubywaniem czegoś z ucha.
– Za euro! – wtrącił swoje cztery grosze Krępy. Widać, że nie chciał pozostać w tyle za Chudym. – Nie wiesz, co to są klony? Bierze się kawałek kogoś, może być nawet całkiem mały kawałek,
i rozmnażasz go jak kartofle. – Chudemu wyraźnie spodobało się jego własne porównanie, bo aż powtórzył: – Właśnie, jak kartofel.
– Jaki kartofel?! Ja jestem kartofel? – Jazz pomyślał, że jednak skoczy i wtedy okaże się, czy to sen.
– Słuchaj, on chce skoczyć – natychmiast zameldował Chudemu Krępy. – Dla sprawdzenia chce!
– A właśnie, że tak, skoczę! O! Mam was w dupie i nie obchodzi mnie, skąd wzięliście się
w moim śnie!!! – Jazz przełożył jedną nogę za kamień.
– Nie skacz! – wrzasnęli prawie jednocześnie i obaj dopadli do niego.
– Tylko nie dotykaj! Nie dotykaj! – Chudy strofował Krępego, który miał wyraźnie ochotę złapać Jazza za kurtkę i osadzić w miejscu.
– Aaaaaa, boicie się! Znaczy jednak skoczę. I koniec. – Jazz był zadowolony, że wybrnął
z karkołomnej sytuacji.
– Czekaj! Nie skacz. Opowiemy ci o tych klonach, dobra? Taka wymiana – ty nie skaczesz,
a my opowiadamy. Machniom? Pasuje? Owieczkę Molly pamiętasz? – spieszył się Chudy.
– No pamiętam, i co?
– Ano to, że jak sklonowali tę owcę, przez chwilę było głośno, ale zaraz wszystko wyciszyli, żeby nikt nie poznał, że tak naprawdę otworzył się dopiero brzuch ziemi. – Chudy wyraźnie miał ciągoty poetyckie.
– Zrobili memorandum, że na tej Molly się skończy – pamiętasz? I że w żadnym wypadku ludzi nie wolno. Pamiętasz to?
– No pamiętam, i co z tego? – Jazz był nadal jedną nogą poza krawędzią.
– Ano to z tego, że paru jajogłowych w kilku państwach wpadło na pomysł, że po co tak naprawdę się męczyć z wydłubywaniem ciężkiej wody, skoro można sobie wyhodować, powiedzmy, ze trzech Einsteinów, którzy w dobie komputerów wymyślą coś lepszego niż jakaś tam przedpotopowa atomówka.
– Na przykład małą czarną dziurę – wtrącił Krępy. – Takie wsssssyyyyy i nie ma nic! Rosji nie ma, Stanów nie ma, a nawet Chin może nie być!!!
– Nie przerywaj – sforował go Chudy. – W skrócie to wcale nie o owcę chodziło, ale o postęp,
a właściwie o przewagę nad innymi. Rozumiesz? Po co czekać na geniuszy, którzy i tak rodzili się losowo na przykład w jakimś tam Kurdystanie, skoro można, że tak powiem, za jednym zamachem, hurtowo.
– Pomyśl, dlaczego niektóre państwa są biedne, a inne bogate? No bo te bogate albo mają surowce (ale te się kiedyś skończą), albo technologię. Do wymyślania technologii są potrzebni mądrzy ludzie, tylko cały problem, skąd ich wziąć. To najcenniejszy surowiec, dlatego potrzebna była Molly. Teraz rozumiesz?
To brzmiało trochę jak Matrix, ale jednak dość prawdopodobnie. Faktycznie mówiło się, że można by w przyszłości hodować superżołnierzy itp., ale o Einsteinach z próbówki jeszcze nie słyszał. Jakby tak było, to pewnie zaraz jakiś dziennikarzyna by coś takiego wyniuchał…
– No co, oszalałeś?! – natychmiast rozwiał jego wątpliwości Chudy. Przecież to chodzi nie tylko
o kasę! Wyobrażasz sobie sprzedaż oficjalnie DNA Da Vinci? A całe ględzenie o prawach autorskich, ochronie praw człowieka i tym podobne bzdury? Wyobrażasz sobie, co by się wtedy działo? Pewnie co poniektóre groby musiałyby mieć całkiem niezłą ochronę.
– Jeśli jeszcze coś w nich zostało. – Krępy uśmiechnął się porozumiewawczo do Chudego. – Poza tym cóż nadzwyczajnego, jeśli każdy by sobie takiego geniusza mógł kupić? Cały wic polega na tym, żeby jedni mieli, a inni nie. Rozumiesz? Dlatego ci jajogłowi się skumali i pilnują całego interesu jak oka w głowie. Niektórzy by nawet robili innym na złość. Podrzucić, powiedzmy, gdzie trzeba ze trzech nowych Bin Ladenów i Amerykańce mają kłopot.
– I czarną dziurę – natychmiast uzupełnił Krępy. – Ale tego nie zrobią – a ucząc się historii, zauważyłeś, że niektóre ciała giną w zadziwiających okolicznościach? Np. Hitler i paru innych, co gorszych. Bo widzisz, ludzie od dawna podejrzewali, że do tego klonowania kiedyś dojdzie. Nie tylko sami źli znikali. Czasem chciano coś zrobić po cichu, a wyrosła z tego całkiem poważna afera. Na przykład jakaś religia, ale to już nie nasza sprawa.
Jazz miał mętlik w głowie. Brzmiało dosyć logicznie. Cofnął nogę znad krawędzi. Dobrze, tylko skąd brać to DNA?
– Przecież są chociażby serwisy aukcyjne – uśmiechnął się Chudy. – Oryginalną marynarkę
z czterema włosami Presleya sprzedano nie dalej jak rok temu na Ebay’u. Fakt, można się naciąć, ale zapewniam cię, że serce Chopina w tym waszym, hm… kościele w Warszawie…. było oryginalne.
A swoją drogą, zapobiegliwi ci twoi rodacy. Tyle geniuszowego DNA oszczędzić…
– Jak to było????
- No zwyczajnie. Wszystko jest kwestią ceny – natychmiast dołączył się Krępy. – Ale ciiiii… mam nadzieję, że tego nikomu nie powiesz?! Zresztą i tak by ci nie uwierzyli. To w sumie było dość tanie DNA
i łatwe do uzyskania. Nie tak jak twoje…
– Moje?! – Jazz stanął na równych nogach. – To chcecie powiedzieć, że ja też jestem czyjegoś serca – jakiegoś Chopina czy Presleya?! A może z włosa Einsteina?! – Prawie krzyknął. To nie do końca mieściło mu się w głowie.
      – No… hm… niezupełnie – Chudy zaczął się wahać.
      – Powiedzmy, że ty jesteś eksperymentem poza głównym nurtem. Właściwie to nawet nie wiedzą, czy tu to jesteś ty. Znaczy Ktoś Tam. Ty jesteś, że tak powiem, jesteś swego rodzaju bezcenny.
      – Zresztą ten wasz papież też mógł się mylić! – Krępy wyskoczył jak Filip z konopi. Chudy natychmiast palnął go w ucho tak, że tamten przysiadł.
     – Papież?! A co ma do tego papież? Mówcie, bo skoczę!. – Ale Jazz wiedział, że już nie skoczy. To było ciekawe, co mu nagadali, i mimo że to był tylko sen, już pragnął się obudzić, żeby opowiedzieć
o tym Marii. Właśnie Maria – już sobie wyobrażał, jak się będzie śmiała, gdy jej opowie o tym śnie. Kiedy się śmiała, robiła taki śmieszny gest zamykania sobie dłonią ust. Zaraz, a gdzie się podziali Chudy
z Krępym?

* * *

Chudy westchnął z ulgą. Nie skoczy. Uff.. tym razem mało brakowało. Jakby skoczył, musieliby skoczyć razem z nim. Bez niego przecież nie mieli racji bytu. Przecież zło nie istnieje bez dobra, a diabeł bez Boga. Odwieczna opozycja… Ale tym razem jeszcze nie zrobi nic głupiego. Tylko trzeba go bardziej pilnować.
A swoją drogą – przypomniało się Chudemu – to jeszcze dorwie Krępego. Mało się nie wygadał.
      Jeszcze chwila i powiedziałby mu, że jego DNA odzyskano z całunu. I że wcale nie ma na imię Jazz, tylko Jezus.



_______________________________________________
Publikacja za zgodą Autora




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane