Chodzą za mną ulice, niczym
wspomnienia a na nich jeżdżące autobusy z kolorowymi ludźmi. Pędzącymi na oślep
mózgami, w których kotłują się pragnienia. Na ostatniej myśli jak na mapie
zaznaczone drogi, ścieżki, strumienie wody i moje odkrycia. Chodzą za mną ulice
pełne rozwiązań matematycznych łamigłówek bez cyfr i sekund. Bez dat i rozlewisk.
Bez żył i żyłek, miękkich wzniesień rozkoszy. Od paru godzin zastygła mi
galareta w spojrzeniu, błysk zmatowiał, zestarzała się owa ostatnia godzina w
oczach. Mam puste usta a na nich pocałunek, zapewnienie, że jest ujście. Jakże
dobre są złudzenia, strzały gotowe do walki, kieszenie pełne listów,
napompowane płuca.
Miałem podróżować, zaznaczać ścieżki,
strumienie, żyłki i żyły, moje odkrycia. Umówiłem się na takie rozwiązanie z
samym sobą, kiedy spotkaliśmy się na schodach. Kręte i wąskie kamienne schody
pisania nocnego. Przebywania w towarzystwie gładkiej, białej powierzchni
kartki. Certyfikatu przydatności, zapewniającego świeżą pamięć, następstwa
wypowiedzianych tez i roszczeń. Uspakaja
mnie to i dlatego nie czekam na siebie wychodząc z mieszkania. Dywan czerwony,
skrzypiące deseczki parkietu, dziedziniec na dwa samochody i wielka brama, w
której są mniejsze drzwi tak, aby przedrzeć się przez nie w godzinach
wieczornych na Paryż. Wzdłuż ulicy zaparkowane samochody, głębokie rynsztoki
i kostka brukowa. Kiedy pada deszcz z myjących pojazdów płyną w nich bilety metra i pety. Za rogiem słychać zjadane kolacje, brzęk szkła, głos Luwru. Na mojej drodze spotykam piaszczyste klepisko ogrodu i zimny powiew rzeki. Cały czas idę, opisuję i deptam, tak jak się umówiliśmy tamtego dnia na schodach ja i ja.
i kostka brukowa. Kiedy pada deszcz z myjących pojazdów płyną w nich bilety metra i pety. Za rogiem słychać zjadane kolacje, brzęk szkła, głos Luwru. Na mojej drodze spotykam piaszczyste klepisko ogrodu i zimny powiew rzeki. Cały czas idę, opisuję i deptam, tak jak się umówiliśmy tamtego dnia na schodach ja i ja.
Stoję w kamiennych drzwiach kilka
godzin czekam na świat, na opuszczenie swojego ciała, na kilka kropel swobody.
Może na jeden raz przybiegniesz, na jeden raz uda nam się spotkać w chłodnej
przestrzeni miłości. Jeśli na dłoniach pojawi się ciepła bryza, zaskoczony
zostanę po kolei licząc włos każdy na twoim przedpolu pośladków, jeśli….
W café obok, w drodze na krok, w
pościeli przy strumieniu, w kieszeni między palcami, pod warkoczem jasnych
zbóż. Miejsca, jest ich sporo jak na południe Francji, są brzemienne w
kołysanie, są poukładane kostką średniowiecza, płyną rzeką i brzegiem,
spacerują po plecach, w kotlinach, w bruździe kręgosłupa aż do ujścia. Jeśli to
napisałem, opowiedziałem, wyraziłem, znaczy, że jesteś, że byłaś mi dana, że
będziesz mi kochana, że czas spływa powoli jak miód do naczyń krwionośnych
naszych, wspólnych
i oczekiwanych w utęsknieniu tanecznych rytmów.
i oczekiwanych w utęsknieniu tanecznych rytmów.
Wczoraj wchodziłem w ciebie, dopiero,
co rano, dopiero jesteśmy na początku, chciałbym, aby zawsze był początek,
wczoraj wchodziłem w ciebie, ależ była burza, co to za fantazja, ależ było
ciepło, na końcach włosów powstała energia, zaproszenie, poddanie, przywitanie,
zerwanie sznurowadeł do raju. Puścimy się z balonami powietrza, które z kosmosu
są ziarenkami piasku, w jednej skale zawarta jest wszechobecna przestrzeń, Bóg,
jego kochanie, Bóg i jego pozwolenie, Bóg i jego zezwolenie na naszą miłość.
Jeśli na dłoniach pojawi się bryza
ciepła, rozgoniona wianem namiętność, znaczy jestem oczekiwany.
Tak dzieje się
teraz, ja w kamiennych drzwiach galerii, za mną sześćdziesiąt obrazów
namalowanych
w sześćdziesiąt dni. W sześćdziesiąt sekund wiedziałem, że przyjdziesz jeszcze raz, jeszcze raz przyszłaś i wtedy jeszcze raz spojrzeliśmy na siebie, byliśmy oboje pewni naszego losu, nikt nie zdradził wobec drugiego namiętności, ona wyzwoliła się sama, nie pytając, nie zapowiadana. Jakież to było święto.
w sześćdziesiąt dni. W sześćdziesiąt sekund wiedziałem, że przyjdziesz jeszcze raz, jeszcze raz przyszłaś i wtedy jeszcze raz spojrzeliśmy na siebie, byliśmy oboje pewni naszego losu, nikt nie zdradził wobec drugiego namiętności, ona wyzwoliła się sama, nie pytając, nie zapowiadana. Jakież to było święto.
Na tej ulicy jest sporo okien w
domach, które teatralnie zaciemnione oczekują na człowieka.
Za nimi w
pajęczynach topią się stare obrazy, wspomnienia życia, pulsu poranka.
Puste mieszkania za nimi wylewają się
w kosmos, cała przeszłość staje się zastygła w bezruchu. Kochanki czekają na
słowa. Lustra za którymi nie ma słońca wyginają się jak baletnice w przyszłość.
Łukiem ciała posyłają wiadomość, że noc, że kilka dni, że na sekundę krew w żyłach zamarzła ponad
wieżami miasta. Wołam cię ze spuszczoną koszulą na drewnianą podłogę, ze
zmienioną w twarzą
w witraż, w aureoli poranka, wołam cię do naszego losu. Okna martwe pozostają dla przechodniów miast, nie zamieszkałe, nie otwierane drzwi i okiennice, okna w cieniu, okna na balkonie, ale my stajemy się coraz bardziej różowi, namiętnie zostawiamy nasze cztery mokre od potu, rosy i spermy ślady, nasze czterdzieści palców są jak koraliki powietrza w wodach podziemnych gorących źródeł. Zimno nas nie ogrania, ciepło nie dotyczy, pod powiekami ubrań jesteśmy pojednani. Tylko z tobą mogę ufać ciału,
z tobą spać, z tobą kazać umrzeć datom, stemplom, numerom, literom i oddech uwolnić w łąkę. Puste mieszkania za oknami kryją nas w sobie, puste ulice w mieście kryją nas w zapachu, puste spojrzenia miłości wyrzeźbionej w kawałku mydła. Z nim się utulamy w ciepłej wodzie
w witraż, w aureoli poranka, wołam cię do naszego losu. Okna martwe pozostają dla przechodniów miast, nie zamieszkałe, nie otwierane drzwi i okiennice, okna w cieniu, okna na balkonie, ale my stajemy się coraz bardziej różowi, namiętnie zostawiamy nasze cztery mokre od potu, rosy i spermy ślady, nasze czterdzieści palców są jak koraliki powietrza w wodach podziemnych gorących źródeł. Zimno nas nie ogrania, ciepło nie dotyczy, pod powiekami ubrań jesteśmy pojednani. Tylko z tobą mogę ufać ciału,
z tobą spać, z tobą kazać umrzeć datom, stemplom, numerom, literom i oddech uwolnić w łąkę. Puste mieszkania za oknami kryją nas w sobie, puste ulice w mieście kryją nas w zapachu, puste spojrzenia miłości wyrzeźbionej w kawałku mydła. Z nim się utulamy w ciepłej wodzie
o północy, w
srebrnej wannie pełnej pieśni, w srebrnej wannie gotowej na rejs, w pełnej
wannie uczynków naszych względem siebie, ukłonów i całowania dłoni, w pełnej
wannie błysku dla zboża, w pełnej wannie nieśmiertelności. Mydlimy biodra i do
krwi drapiemy plecy, do krwi, która zmienia się w sztylet, do krwi, która nam
pasuje, jaką lubimy, słodzimy się zanim się zjemy, słodzimy się zanim
poniesiemy wspólny poranek. Mydlę ci szyję, po chwili nie ma już wanny, wody,
zapachu, po chwili nie ma już mydła a moja część mężczyzny szalonego wchodzi w
ciebie, ta część, która jest tylko minutą kosmosu, ale jakże wąsko pieści twoje
nogi, piersi i uda. Wchodzę w ciebie jak zdobywca, kierowca rajdowy, jak rzeka
do morza, jak deszcz w ziemię. Słodzimy siebie zanim się zjemy, najmniejsze
części pragnień, największe części okruszków chleba skąpane w oliwie. Za oknami
martwego teatru kosze truskawek, rozgniecione tym pięknym ciałem, jakie mam w
ramionach. Kosze truskawek wysypane przedtem w dywan. Rozgniecione pestki
owoców w soku nachalności i pospiechu, niecierpliwości, zgubiłem swoje ramiona,
gdzie one są teraz? Zgubiłem też powieki i rzęsy, długością wtopiłem je w
gorącą lawę zakończeń twoich piersi, zagubiłem kalendarz. Zgubiłem nogi i
nadgarstki, oddałem powleczone miłością serce, posypane lukrem policzki,
oddałem wczorajszy tekst i oto jestem. Wszystko zgubiłem tylko z pod moich
wyobrażeń widzę ciebie, jesteś miodem Paryża, jesteś mostami pomiędzy dwiema planetami,
jesteś promieniem słońca, który nigdy nie gaśnie, nie dobiega do ziemi, nie
rozświetla interpretacji, nie nadaje nazwy, nie dotyka ziarna, nie ma formy,
śmierci, nie ma nawet początku. To, co mi wczoraj powiedziałaś, kiedy jechałem
swoim pociągiem pośród skał było płodne. Stało się niemożliwe, odkryło się
zakryte, tkanina pyłu, jaka zalegała na pieśni stała się niewidoczna, odkryło
się istnienie, dwojga ludzi kochających się od zawsze. Dla ładu w świecie nic
się nie zmieniło dla nas wybuchła nowa historia.
Odkryły się liczby, wibracje, kolory,
struny muzyki i klawisze pianina. Gram, piszę, czekam na deszcz, słońce
południa zaznacza nieistniejące kształty, słońce południa między kolanami drogę
pokazuje, ścieli nam łóżko. To, co wczoraj powiedziałaś, kiedy jechałem wzdłuż naszej historii ukazało mi tylko nie
namalowane obrazy, nie mogę napisać, że jesteś moją inspiracją, bo bym skłamał,
jesteś moim tworzeniem, jesteś drganiem na końcu palców, kiedy trzymam pędzel,
jesteś alchemią „przedkolorów”, smugą na tchnieniu płodności.
Jerzy Treit
___________________________
publikacja za zgodą Autora
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane