sobota, 13 lipca 2013

Kosze truskawek




Chodzą za mną ulice, niczym wspomnienia a na nich jeżdżące autobusy z kolorowymi ludźmi. Pędzącymi na oślep mózgami, w których kotłują się pragnienia. Na ostatniej myśli jak na mapie zaznaczone drogi, ścieżki, strumienie wody i moje odkrycia. Chodzą za mną ulice pełne rozwiązań matematycznych łamigłówek bez cyfr i sekund. Bez dat i rozlewisk. Bez żył i żyłek, miękkich wzniesień rozkoszy. Od paru godzin zastygła mi galareta w spojrzeniu, błysk zmatowiał, zestarzała się owa ostatnia godzina w oczach. Mam puste usta a na nich pocałunek, zapewnienie, że jest ujście. Jakże dobre są złudzenia, strzały gotowe do walki, kieszenie pełne listów, napompowane płuca.

Miałem podróżować, zaznaczać ścieżki, strumienie, żyłki i żyły, moje odkrycia. Umówiłem się na takie rozwiązanie z samym sobą, kiedy spotkaliśmy się na schodach. Kręte i wąskie kamienne schody pisania nocnego. Przebywania w towarzystwie gładkiej, białej powierzchni kartki. Certyfikatu przydatności, zapewniającego świeżą pamięć, następstwa wypowiedzianych tez i roszczeń.  Uspakaja mnie to i dlatego nie czekam na siebie wychodząc z mieszkania. Dywan czerwony, skrzypiące deseczki parkietu, dziedziniec na dwa samochody i wielka brama, w której są mniejsze drzwi tak, aby przedrzeć się przez nie w godzinach wieczornych na Paryż. Wzdłuż ulicy zaparkowane samochody, głębokie rynsztoki 
i kostka brukowa. Kiedy pada deszcz z myjących pojazdów płyną w nich bilety metra i pety. Za rogiem słychać zjadane kolacje, brzęk szkła, głos Luwru. Na mojej drodze spotykam piaszczyste klepisko ogrodu i zimny powiew rzeki. Cały czas idę, opisuję i deptam, tak jak się umówiliśmy tamtego dnia na schodach ja i ja.



Stoję w kamiennych drzwiach kilka godzin czekam na świat, na opuszczenie swojego ciała, na kilka kropel swobody. Może na jeden raz przybiegniesz, na jeden raz uda nam się spotkać w chłodnej przestrzeni miłości. Jeśli na dłoniach pojawi się ciepła bryza, zaskoczony zostanę po kolei licząc włos każdy na twoim przedpolu pośladków, jeśli….

W café obok, w drodze na krok, w pościeli przy strumieniu, w kieszeni między palcami, pod warkoczem jasnych zbóż. Miejsca, jest ich sporo jak na południe Francji, są brzemienne w kołysanie, są poukładane kostką średniowiecza, płyną rzeką i brzegiem, spacerują po plecach, w kotlinach, w bruździe kręgosłupa aż do ujścia. Jeśli to napisałem, opowiedziałem, wyraziłem, znaczy, że jesteś, że byłaś mi dana, że będziesz mi kochana, że czas spływa powoli jak miód do naczyń krwionośnych naszych, wspólnych 
i oczekiwanych w utęsknieniu tanecznych rytmów.
Wczoraj wchodziłem w ciebie, dopiero, co rano, dopiero jesteśmy na początku, chciałbym, aby zawsze był początek, wczoraj wchodziłem w ciebie, ależ była burza, co to za fantazja, ależ było ciepło, na końcach włosów powstała energia, zaproszenie, poddanie, przywitanie, zerwanie sznurowadeł do raju. Puścimy się z balonami powietrza, które z kosmosu są ziarenkami piasku, w jednej skale zawarta jest wszechobecna przestrzeń, Bóg, jego kochanie, Bóg i jego pozwolenie, Bóg i jego zezwolenie na naszą miłość.
Jeśli na dłoniach pojawi się bryza ciepła, rozgoniona wianem namiętność, znaczy jestem oczekiwany. 
Tak dzieje się teraz, ja w kamiennych drzwiach galerii, za mną sześćdziesiąt obrazów namalowanych 
w sześćdziesiąt dni. W sześćdziesiąt sekund wiedziałem, że przyjdziesz jeszcze raz, jeszcze raz przyszłaś i wtedy jeszcze raz spojrzeliśmy na siebie, byliśmy oboje pewni naszego losu, nikt nie zdradził wobec drugiego namiętności, ona wyzwoliła się sama, nie pytając, nie zapowiadana. Jakież to było święto.
Na tej ulicy jest sporo okien w domach, które teatralnie zaciemnione oczekują na człowieka. 
Za nimi w pajęczynach topią się stare obrazy, wspomnienia życia, pulsu poranka.



Puste mieszkania za nimi wylewają się w kosmos, cała przeszłość staje się zastygła w bezruchu. Kochanki czekają na słowa. Lustra za którymi nie ma słońca wyginają się jak baletnice w przyszłość. Łukiem ciała posyłają wiadomość, że noc, że kilka dni, że na sekundę krew w żyłach zamarzła ponad wieżami miasta. Wołam cię ze spuszczoną koszulą na drewnianą podłogę, ze zmienioną w twarzą 
w witraż, w aureoli poranka, wołam cię do naszego losu. Okna martwe pozostają dla przechodniów miast, nie zamieszkałe, nie otwierane drzwi i okiennice, okna w cieniu, okna na balkonie, ale my stajemy się coraz bardziej różowi, namiętnie zostawiamy nasze cztery mokre od potu, rosy i spermy ślady, nasze czterdzieści palców są jak koraliki powietrza w wodach podziemnych gorących źródeł. Zimno nas nie ogrania, ciepło nie dotyczy, pod powiekami ubrań jesteśmy pojednani. Tylko z tobą mogę ufać ciału, 
z tobą spać, z tobą kazać umrzeć datom, stemplom, numerom, literom i oddech uwolnić w łąkę. Puste mieszkania za oknami kryją nas w sobie, puste ulice w mieście kryją nas w zapachu, puste spojrzenia miłości wyrzeźbionej w kawałku mydła. Z nim się utulamy w ciepłej wodzie 
o północy, w srebrnej wannie pełnej pieśni, w srebrnej wannie gotowej na rejs, w pełnej wannie uczynków naszych względem siebie, ukłonów i całowania dłoni, w pełnej wannie błysku dla zboża, w pełnej wannie nieśmiertelności. Mydlimy biodra i do krwi drapiemy plecy, do krwi, która zmienia się w sztylet, do krwi, która nam pasuje, jaką lubimy, słodzimy się zanim się zjemy, słodzimy się zanim poniesiemy wspólny poranek. Mydlę ci szyję, po chwili nie ma już wanny, wody, zapachu, po chwili nie ma już mydła a moja część mężczyzny szalonego wchodzi w ciebie, ta część, która jest tylko minutą kosmosu, ale jakże wąsko pieści twoje nogi, piersi i uda. Wchodzę w ciebie jak zdobywca, kierowca rajdowy, jak rzeka do morza, jak deszcz w ziemię. Słodzimy siebie zanim się zjemy, najmniejsze części pragnień, największe części okruszków chleba skąpane w oliwie. Za oknami martwego teatru kosze truskawek, rozgniecione tym pięknym ciałem, jakie mam w ramionach. Kosze truskawek wysypane przedtem w dywan. Rozgniecione pestki owoców w soku nachalności i pospiechu, niecierpliwości, zgubiłem swoje ramiona, gdzie one są teraz? Zgubiłem też powieki i rzęsy, długością wtopiłem je w gorącą lawę zakończeń twoich piersi, zagubiłem kalendarz. Zgubiłem nogi i nadgarstki, oddałem powleczone miłością serce, posypane lukrem policzki, oddałem wczorajszy tekst i oto jestem. Wszystko zgubiłem tylko z pod moich wyobrażeń widzę ciebie, jesteś miodem Paryża, jesteś mostami pomiędzy dwiema planetami, jesteś promieniem słońca, który nigdy nie gaśnie, nie dobiega do ziemi, nie rozświetla interpretacji, nie nadaje nazwy, nie dotyka ziarna, nie ma formy, śmierci, nie ma nawet początku. To, co mi wczoraj powiedziałaś, kiedy jechałem swoim pociągiem pośród skał było płodne. Stało się niemożliwe, odkryło się zakryte, tkanina pyłu, jaka zalegała na pieśni stała się niewidoczna, odkryło się istnienie, dwojga ludzi kochających się od zawsze. Dla ładu w świecie nic się nie zmieniło dla nas wybuchła nowa historia.

Odkryły się liczby, wibracje, kolory, struny muzyki i klawisze pianina. Gram, piszę, czekam na deszcz, słońce południa zaznacza nieistniejące kształty, słońce południa między kolanami drogę pokazuje, ścieli nam łóżko. To, co wczoraj powiedziałaś, kiedy jechałem wzdłuż naszej historii ukazało mi tylko nie namalowane obrazy, nie mogę napisać, że jesteś moją inspiracją, bo bym skłamał, jesteś moim tworzeniem, jesteś drganiem na końcu palców, kiedy trzymam pędzel, jesteś alchemią „przedkolorów”, smugą na tchnieniu płodności.



Jerzy Treit
___________________________
publikacja za zgodą Autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane