Moja
liturgia z koszykiem
Gdy byłem dzieckiem,
Święta Wielkanocne zaczynały się od pójścia do kościoła z
koszykiem pełnym pokarmów, aby ksiądz je poświęcił. Była to
oczywiście Wielka Sobota, musiało być dużo słońca. I choć
trochę zielone drzewa.
Święcone przygotowywała
mama, która już od rana piekła sernik, makowiec i tradycyjnie
babkę. Do pokoju, w którym jeszcze spałem, przedostawał się
zapach wanilii, smak cukru, rodzynek i masła. Kuszony takimi
słodkościami nie zrywałem się jednak szybko z łóżka, gdyż nie
było mowy
o skosztowaniu; od Wielkiego Piątku post jeszcze
obowiązywał.
W tym dniu szedłem do
kościoła w najnowszym ubraniu. Miałem nową, białą koszulę,
nowe, krótkie spodnie, nowe, białe podkolanówki i nowe sandały.
Czekałem niecierpliwie, kiedy mogłem się ubrać
i wyjść do
kościoła. Ksiądz święcił dopiero od dziewiątej rano. Poranek
strasznie się dłużył. Po porannej toalecie, po zjedzeniu na
śniadanie suchej kromki i wypiciu gorzkiej herbaty pojawiał się
tata w roboczym ubraniu. Urywał się z pracy, by donieść jeszcze
do koszyka cukrowego baranka.
Koszyk stał na środku
dużego stołu w pokoju gościnnym, był zasłany białą serwetką i
przybrany zielonym bukszpanem. Przychodziła wreszcie ta godzina, o
której w koszyku musiały się znaleźć: jajka, chleb, sól,
szynka, kiełbasa, chrzan, lukrowana babka i baranek z cukru –
słowem po trosze cały świąteczny pokarm.
Czekałem niecierpliwie,
kiedy będzie godzina dziewiąta. Dopiero na krótko przed wyjściem
mama zaczęła się interesować moją osobą. Wtedy nagi stawałem
na taborecie i posłuszny poleceniom mamusi wkładałem nową, białą
koszulę, nowe, krótkie spodnie, nowe, białe podkolanówki i nowe
sandały.
Do kościoła
wyruszaliśmy prawie wszyscy o jednakowej porze. Cała kamienica.
Bywało, że na czele naszej procesji szła dozorczyni. Nazywaliśmy
ją Baba-Jaga. Jak w bajce i wobec nas była okrutna. Przez całe
dnie chowała się po kątach kamienicy, by nas wystraszyć swoim
brudnym narzędziem pracy, czyli miotłą. Tego wielkanocnego poranka
wychodziła z nami do kościoła, niosąc w ręku ogromną torbę
z
żywnością do poświęcenia.
Wszyscy szli w milczeniu.
A trzeba było jeszcze bardziej zamilknąć, gdy z zakrystii Bożego
Ciała wychodzili ministranci, a za nimi ksiądz w białej komży i
złotej stule. Ministranci nieśli naczynie z wodą święconą i
kropidło. Ksiądz przez mikrofon odmawiał modlitwę, później
kropidłem czynił znak krzyża. Krople wody wsiąkały w chleb,
ciasto i spływały po skorupkach jajek w koszykach.
W drodze powrotnej
byliśmy już rozgadani, weseli. Ktoś komuś ukradł jajko, kawałek
ciasta, to znowu kawałek kiełbasy, ale na koniec, w bramie
kamienicy oddawaliśmy sobie rozkradzione pożywienie, bo
w domu by
była awantura i podejrzenie o naruszenie postu.
Święconkę mama
odstawiała do jutra. Dopiero wczesnym rankiem – po Rezurekcji
można było to wszystko spokojnie zjeść. Uroczyste śniadanie mama
i tata zaczynali od dzielenia się tym, co poświęcone. Zaczynali od
jajka.
Gdy byłem dzieckiem, już
wtedy moja liturgia z koszykiem szybko się zmieniała. Zacząłem
odkrywać na nowo wszystkie inne obrzędy wielkanocne, zwyczaje,
gesty, obrazy, krzyże, słowa, pieśni. Tylko jedno zostało takie
samo: przeżywam te święta jak wtedy, gdy byłem dzieckiem. No cóż,
w każdym z nas jest wcale sympatyczny dzieciuch.
Jerzy Hajduga
______________________________________________________
publikacja za zgodą Autora
Życzę Wszystkim nieustannych poranków wielkanocnych, zawsze z pełnym koszykiem:)
OdpowiedzUsuńLir
Całemu zespołowi bloga oraz wszystkim gościom życzę Radosnych Świąt Wielkanocnych i coraz lepszych pomysłów :)
OdpowiedzUsuńAutorowi powyższego felietonu dziękuję , to piękna liturgia.
Tymoteusz
Trochę spóźnione podziękowania :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Grażyna Paterczyk