Krzysztof Kleszcz
Topnienie
Na drodze sól, sól.
Można więc czytać
z przerywanych linii albo straszyć się
linią ciągłą. Wszędzie mleko, pusta kartka,
wapno i jeszcze to radio ze swoim m jak
mdłość. Nie
rozpoznaję drzew w szadzi, chłopca,
który robi orła. W niedoczyszczonych szybach
widzę banery przykryte zasłoną szronu
i wiatrochron, który złapał ruchliwe nic.
Kawa za kawą, by móc szeptać do śpiących:
zobaczcie, białe jest gotowe. Na języku słone,
na startym naskórku - ból, który zamyka mi powieki.
Słońce się dźwiga i wszystko taje - jesteśmy odcięci.
Zimowy
Mam pękniętą twarz, a może to lustro
chce płynu do szyb? Wlokłem długopis
po śniegu, wleczono mnie końmi.
W tęczówce oka – martwy piksel.
Skrobałem szybę, aż szczęka zaczęła
dzwonić na swoją mszę, nogi deptały
wężowisko. Powtarzałem zaklęcie:
Zniknij, ukaż się nowy, wyspany.
Obłoczek pary sterczy mi z ust. Biegłem
po schodach, szukałem przenośni.
A teraz pękam, dotykam policzka
z porcelany, lodu na rzece, snu, w który
zapadam.
Jeżeli błękit jest złudzeniem, to i szarość, wszystko.
Równym technicznym pismem ziarnu pisany kamień.
Pod skórą świata tkwi nerw, światłoczułość.
W każdej cząstce mnóstwo miejsca na twój szept.
Kierujesz prośbę, jakbyś znalazł oś, nadawał spin,
śpiewał kręć się, kręć
wrzeciono. Zatrać się w tym, skalecz,
śnij. Zawracaj głowę, rzekę, aż stemple zatrzeszczą
od ciężaru nieba. Obracaj w proch zgodnie ze wskazówkami.
_____________________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane