piątek, 2 grudnia 2011

Saligia - siedem grzechów głównych


Jakobe Mansztajn
4. Zazdrość
To jest czas pożegnań, czas wylanego mleka, nad którym można co najwyżej przejść do porządku dziennego. Pakujesz swoje rzeczy do kartonu po 21-calowym telewizorze marki phillips: majtki, kosmetyki, płyty, książki, kubek, szczoteczkę; pakujesz równo i nieśpiesznie, rzecz obok rzeczy, aby zmieścić wszystko, o niczym nie zapomnieć, po nic już nie wracać.
We mnie tymczasem rozgrywa się niemy teledysk: Grzegorz Ciechowski ubrany w więzienny uniform woła: odchodząc, zabierz mnie, woła do wielkiej tuby, z której nie wydobywa się żaden dźwięk; w tle zaś leżący w kałuży krwi Marlon Brando, z mętnym wzrokiem utkwionym w Marię Schneider, prawie niesłyszalnie wtóruje mu: i’m your men, do cholery, i’m your men.
Wreszcie mówisz: to chyba wszystko, i ze zdumieniem odkrywam, że naprawdę niewiele tego wszystkiego, jak na dwa lata wspólnego mieszkania: jeden parszywy karton po 21-calowym telewizorze marki philips; zupełnie jakbyś przez cały ten czas nie wierzyła, że zostaniesz na dobre, jakbyś od początku przeczuwała, że w końcu nadejdzie dzień, w którym powiesz: zostańmy przyjaciółmi, Kuba, po czym spakujesz się i wyjdziesz. Z jednym, niewielkim kartonem pod pachą.
Masz ma na sobie kremową bluzkę, przez którą delikatnie prześwituje stanik, i czarną spódnicę tuż za kolano; włosy niedbale spięte długopisem, tak, że kosmyki spływają po policzku. Kosmyki, a nie na przykład łzy, bo na twarzy jesteś doskonale sucha, nie płaczesz, nie jesteś wzruszona, nie jesteś nawet zła. Spoglądasz na mnie z czułą wyrozumiałością, zupełnie jakbyś wiedziała, co za chwilę poczuję.
Za chwilę już cię tu nie będzie, więc próbuję ułożyć w głowie ostatnie zdanie. Tymczasem słowa więdną w gardle jak kamienie, że trudno coś wykrztusić, i pewnie wyglądam jak idiota, który podczas pożegnalnego obiadu z dziewczyną zadławił się frytką i teraz dramatycznie wymachuje rękami, usiłując wykonać jakiś gest – poklepać się po plecach albo sięgnąć po szklankę wody. To trzymaj się, mówisz wreszcie, całujesz mnie w policzek i wychodzisz z mieszkania. Grzegorz Ciechowski i Marlon Brando kłaniają się wpół i znikają za kurtyną. Gasną światła, robi się ciemno, robi się naprawdę ciemno.
Zostaję z uczuciem, które narastać będzie z każdym następnym dniem: chciałbym być szczoteczką w twoim kartonie, kubkiem, z którego rano napijesz się kawy; rozpaczliwie chciałbym być długopisem w twoich włosach.
___________________________________________________________________
publikacja za zgodą Autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane