czwartek, 6 lutego 2014

Ze snów i przypomnień : Jak Pan Jezus z Hedorą wojował




Długopis w ręku jak kawałek drewna, zeszyt dziwnie obcy, zimny, nie z tego świata. Minęło zbyt wiele czasu, wyszło się z wprawy pisania czegokolwiek. Także felietonu. Zresztą nigdy nie wiadomo, czy to felieton, kartka z dziennika, czy beletryzowany pomysł na wiersz lub opowiadanie. A i snów nie za wiele. Cisną się, lecz jakoś nierychliwie w stronę wyjścia, ujścia, zapisu. Kłębią się w środku i dobrze im z tym. Nie wiadomo, jak ująć to, co buchnęło w snach przy okazji pisania powieści „Manekiny”. Widocznie potrąciłem czułą strunę. Odblokowały się tajne rewiry pamięci, i znów bezceremonialnie pojawia się tam ojciec. Jakby odświeżony czy może ponownie narodzony. Oczywiście, to wszystko dzieje się w mojej głowie. To tam zachodzi proces oczyszczania starych, zaskorupiałych doznań, proces rehabilitowania ojca. Na okładce napisałem, że chcę go ponownie ujrzeć, ustanowić czy odzyskać, a wyszło na to, że udzieliłem mu głosu. Wyrzuciwszy z siebie to, co najbardziej bolesne, w gruncie rzeczy wybaczyłem mu. Pisanie książki jako akt wybaczania rodzicom? Tak też czytam nowe wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, ale nie wiem, czy On swojemu ojcu wybaczył. Dość na tym...
Spróbuję rozewrzeć usta tak, by powstał sympatyczniejszy grymas. Nie bardzo mi ten uśmiech wychodzi. Za to na ostatnim rajdzie pieszym śmiałem się szczerze. Tym razem kółku turystycznemu zaproponowałem Góry Bardzkie. Niewysokie, nierasowe, ale na pewno z aurą niedomówienia na niewielkich szczytach, w mglistych dolinkach. I ten zakręcony, pięknie z góry widziany, przełom Nysy Kłodzkiej! Już samo Bardo (witające napisem „miasto cudów”) urocze: Kalwaria, obryw skalny, górski kościółek ze „stópką Matki Boskiej”, cudowne źródełko, niesłychane kapliczki na Różańcowej (każda inna), no i szopka. Przy tej z okolic Kudowy (Pstrążna) wręcz szopa. Ogrom, rozmach, estetyczne szaleństwo. Nie mogłem się połapać, co i dlaczego. Dzieciaki były bystrzejsze. Wypatrzyły dinozaury, smoki, rycerzy, tańczących górali, śmierć z kosą, postacie z „Power Rangers”, samochodziki, kolejkę elektryczną, księdza Popiełuszkę i Dąbrówkę, żonę Mieszka. A taki Piotr Sikora twierdził, że zidentyfikował Godzillę i Hedorę, i to w bezpośrednim sąsiedztwie Pana Jezusa. Moją uwagę przykuła scena biblijna. Dwie duże plastikowe lalki odgrywają naszych prarodziców. Kształtną główkę Ewy pokryto bujniejszym zarostem. Pada na nią ostre światło, a szatę podwiewa wiatr. Zupełnie jak Marylin Monroe
w znanej scenie z rozwianą sukienką. Konferuje na boku z wężem, po czym drepcze w stronę Adama.
On pochyla się ku jej rączętom, i niczym kogut coś z nich mechanicznie wydziobuje. Ach, to czerwone jabłuszko. Fascynujące. – Proszę pana, musimy już iść, ile się można gapić na plastikową lalkę...  
Lalki, kukły, manekiny. Pociąganie za sznurki. (Chachłacki Schulz – jak napisała mi w liście Olga Tokarczuk, używając słowa wziętego z języka Eugeniusza). Błąkanie się wokół form, poszukiwanie każdorazowej formy, z wysunięciem na pierwszy plan formy krawieckiej i takiegoż manekina, wydają się być głównymi wątkami narracji. Chodzi też o odpowiedź na pytanie, jak opisać dzieciństwo, żeby mu nie uchybić, czyli nie przesadzić z kłamstwem i konfabulacją. Jeżeli już konfabulacja, to symboliczna
i mityczna. Mit rodziny, miasteczka, prowincji. Mit upadku.
Natrętnie wracam do właśnie wydanej książki. Proszę o wybaczenie. W podobny sposób prosiłem kuzynkę. Jeden z rozdziałów odebrała impulsywnie, dosłownie. Powiało groźbą sądowego procesu. Naruszenie dóbr osobistych. Udało się wyjaśnić i sprostować. Udzielona jej odpowiedź może trafi do przekonania tym czytelnikom, którzy bezpośrednio utożsamiają narratora Karola ze mną samym.
„Nie było moim zamiarem napisanie autobiografii, aczkolwiek kwestia wyrzucenia z siebie najboleśniejszych spraw dzieciństwa pojawiła się w trakcie pisania. Nie mogłem jednak zaufać pamięci, zbyt dawno to było, żeby było naprawdę. Próbowałem więc sprostać czemuś w rodzaju bajki o dzieciństwie, czystej konfabulacji połączonej ze wspomnianym terapeutycznym zamysłem. Najważniejsze było oddanie głosu 10-12-latkowi, próba odtworzenia niedojrzałej świadomości. A ten chłopiec niewiele jeszcze rozumiał i nie znał całkowitej prawdy. To, co stworzyłem za jego pośrednictwem, jest prawdą zmąconą i cząstkową. On odtworzył to, co wokół słyszał, a nie to, jak było naprawdę.
Dopiero teraz, gdy ochłonąłem, doszło do mnie, że tą subiektywną, artystyczną opowieścią (to nie historyczna kronika ani socjologiczna rozprawa) mogłem kogoś zranić. Bardzo mi przykro.
Jeżeli jesteś w stanie wybaczyć, to wybacz. Pozdrawiam.”

Karol Maliszewski


____________________________
publikacja za zgodą Autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane