Trwa moda, która stała się obowiązkiem, że Wigilię należy
koniecznie przeżyć w wielu miejscach, a nawet na ulicy, zanim człowiek
zasiądzie do wieczerzy z najbliższymi w czterech ścianach domu. Tysiące
mieszkańców, przede wszystkim biedni i bezdomni, zdecyduje się spędzić kilka
godzin na zimnie, w przygodnym towarzystwie, by zjeść coś ciepłego za darmo i
podzielić się opłatkiem. Ci sami, którzy przez cały rok na widok siebie
przyspieszali kroku, odwracali z niesmakiem głowy. Te same twarze w jednym
miejscu, tylko pora inna. Wieczerza wigilijna.
Powiedzmy sobie szczerze – w takim czasie nie obchodzi nas,
co myślimy o sobie przez cały rok. Zapominamy o tym pierwszym momencie, kiedy
coś się między nami urwało. Patrzymy na siebie nawzajem i znika między nami
niewidzialny mur. Ktoś z opłatkiem zatrzymuje się dłużej i nie chce już ani
gdziekolwiek, ani dalej pójść. Przestajemy się oburzać na widok ludzi
zarośniętych, brudnych i cuchnących alkoholem. Przestajemy umoralniać młodzież
zaćpaną, która tutaj znalazła się, bo nawet nie wie, na jakim świecie żyje. My
mamy dokąd wrócić i po przekręceniu zamka w drzwiach zostawić za sobą kłopoty i zmartwienia. I może
różnica pomiędzy naszymi światami jest właśnie w tych drzwiach, które otwieramy
lub zamykamy.
Na czas prawdziwej Wigilii zamykamy drzwi. Stajemy wszyscy,
najbliżsi sobie, żeby przełamać się opłatkiem i zapomnieć o urazach i
krzywdach. Na miejskich wigiliach uczymy się być dobrymi dla innych, w domu
chcemy być dobrzy chociaż tylko dla siebie. Trudne to zadanie, czas je
rozwiązać i najlepsza ku temu okazja to, oczywiście, domowa Wigilia:
jest
wreszcie taki wieczór
kiedy
jesteśmy razem
pod jednym
dachem
tak
naprawdę
podchodzimy
do siebie
patrzymy na
ręce
patrzymy w
oczy
jak łza
Jerzy Hajduga
_____________________
publikacja za zgodą Autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisy ad personam będą usuwane