wtorek, 17 września 2013

Ze snów i przypomnień - Gra Sartoris (albo o bezużytecznym blasku)


Gra Sartoris (albo o bezużytecznym blasku)

      Niezwykłe są te lampki, które zapalają się jednocześnie, bo trzem teraz czytanym książkom tak właśnie się chce. Fragment z Prowincji ludzkiej Eliasa Canettiego o ulubionej grze historii, grze 
w organizowanie wojen i zarządzanie nimi, spotkał się z kilkoma innymi intuicjami. Tak czy inaczej 
z czymś by się spotkał. Bo czy wybitnych pisarzy nie charakteryzuje to jedno na pewno – problematyzowanie społecznego obowiązku związanego z kultem zabijania, z gloryfikacją śmierci? 
I często jest tak, że jeżeli mężczyźni nie mają cywilnej odwagi, by wyrazić związany z tym niesmak, 
a nawet nienawiść, to pisarz na pierwszą linię wysyła kobietę. Ona ma zebrać myśli i ujawnić prawdziwe uczucia. Kobieta może sobie pozwolić. Kto wie, czy tego typu kobiety nie dotyczy kategoria wyzwolonej. Narcissa, która wyskoczyła z głowy Faulknera, nie jest kobietą wyzwoloną w zwyczajowym sensie tego słowa. Jest wolna na sposób nietradycyjny, nieobciążony odium społecznej oceny. Widzi, w co się gra 
w dorosłym świecie, niedostępnym dla kobiet, dzieci i artystów, i rośnie w niej opór przeciw tradycji śmierci, kultowi bohaterstwa, chwały, krzyży, „widmom przeszłości pełnej blasku i klęski”.
W przetłumaczonej przez Kalinę Wojciechowską powieści Sartoris zostało to wyrażone wprost. „A jeśli ta przeszłość dość mocnym lśniła blaskiem, musiał w niej być Sartoris, a wtedy musiała być i zguba. Pionki na szachownicy. Ale Gracz i gra, którą on rozgrywa... Musi mieć przecież imię dla swoich pionków. 
A może Sartoris to właśnie sama gra – gra przebrzmiała i rozgrywana pionkami zrobionymi za późno, według dawnego przestarzałego wzoru, gra, która samego Gracza zaczyna już nudzić... Bo jest śmierć 
w dźwięku tego imienia i blask fatalizmu niby srebrna chorągiewka rozbłyskująca po raz ostatni
o zachodzie słońca albo głos rogu konający przy drodze do Roncevaux”.
W równocześnie czytanej powieści Radosława Kobierskiego pt. Ziemia Nod rytuał państwowego (narodowego) zabijania opatrzony został podobnym komentarzem. Z tą różnicą, że ta ludzka skłonność do śmiertelnej gry bierze się raczej z nieobliczalności i nudy, niż tylko z samczego zapału, męskiej dumy 
i krwiożerczego instynktu. „Historia jest w rękach szaleńców, którzy w wolnych chwilach, pomiędzy aperitifem a kolacją, przestawiają granice państw (...). Wykorzystują pionki: Dimitrijevicia, Principa, Dubina, Radetzkiego i w końcu Bema, których talenty są jak meteory potrzebne im na krotką chwilę do rozwiania popołudniowej nudy”.
Narcissa przejrzała reguły męskiej gry („Gry Sartoris”) i usiłowała sobie wyobrazić świat bez niej, bez werbli i chorągwi, bez bycia na pokaz i na chwilę, bez pompatycznej historii wykuwanej na pomnikach 
i krzyżach. To wszystko, co dzieje się obok melodii ustanawianej przez hałaśliwą orkiestrę dętą. To inne stawanie się czasu, człowieka i świata. Dojrzewanie wynikające z cierpliwego i miłosnego trwania, a nie jednorazowego wybuchu i rozbłysku. „I myślała, o ileż (...) piękniejsza ta nigdy nie skarżąca się wytrwałość nie opiewanych w poezji (i nie opłakiwanych) kobiet niż ten napuszony i bezużyteczny blask mężczyzn, który je zaćmiewał”.
Nie wiem zupełnie, jak rozumieć sen towarzyszący tym intelektualnym emocjom, temu przeżyciu prawdy (czy raczej: pewnej jej postaci). Ważna była w nim stara kobieta udzielająca mi pouczenia, bez słowa skierowując mój wzrok na kobiece, a przy tym ogólnoludzkie, tajemnice. Czy chciała mi pokazać drugą stronę rozumienia i doznawania czegoś? Chciała gdzieś zaprowadzić i wskazać, lecz sen urwał się zbyt szybko? Oczywiście, pierwszą reakcją po przebudzeniu był śmiech, lecz kiedy minęło kilka dni, pomyślałem, że prócz groteski było w tym przesłanie. Dociekanie sensu przesłania zajmie mi następne tygodnie, a teraz na koniec dzielę się z czytelnikami treścią tego snu, z surową próbą jego odtworzenia.
Koń był kulawy, pędził jak szalony. Pamiętam, jak powtarzała, że nie może już wytrzymać. Jednak nie mogliśmy się zatrzymać. Nagle poczułem ciepło zalewające siodło. Krótko mówiąc, teściowa oddała na mnie mocz. Koń, który chwilami zdawał się być podobny do wielkiego kozła, z trudem wspinał się na stromy dach zapędzany tam przez psa. Doszło do nas, że ma spaść z dachu, bo nikt nie ma odwagi, by zabić go normalnie. Te i inne myśli przelatywały przez głowę. Przelatywały obrazki z sąsiedztwa. 
Chyba można mówić o sąsiedztwie, o jakimś otoczeniu tego szalonego galopu. I działo się tam dużo. Obok olbrzymiej, mokrej teściowej w koszuli nocnej (zaznaczam, że chodzi o pierwszą teściową) na koniu, czy koźle był jeszcze ktoś. Młodsza, mała, drobna kobieta. I dojechaliśmy do miasta, by załatwić sprawy. Teściowej już nie można było znaleźć. Na niektórych podwórkach widziałem schnące koszule przeprane naprędce. Te wielkie białe płachty zlały się w jedno z widokiem okna. Wiedziałem, budząc się, że mam je za plecami. I jeszcze ta myśl, żeby nie patrzeć w nie, bo stracę z oczu przeżyte przed chwilą obrazy.


Karol Maliszewski  

__________________________________
felieton ukazał się w kwartalniku "Wyspa"
publikacja za zgodą Autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisy ad personam będą usuwane