środa, 10 grudnia 2025

pomiędzy uderzeniami losu to te świetliki ta noc

 

 Aneta Kolańczyk

pseudonim Teresa Rudowicz 

 

 

***

 
ta noc była gorąca i pełna świetlików 


bycie dobrym człowiekiem
nie gwarantuje dobrego życia powiedziałeś
dobre życie to dłuższe lub krótsze przerwy
pomiędzy uderzeniami losu to te świetliki ta noc
ten czas w którym wciąż jesteśmy
wracamy z podróży i planujemy kolejną
kawa z widokiem na szwajcarskie Alpy
rozkładany stolik stary kamper
zjechaliśmy nim Europę

 
dobrze nam razem mówiłeś
i droga rozwijała się w kolejną przygodę
jak taśma ze starym amerykańskim filmem

 
byłam gąbką chłonęłam każdy dźwięk zapach
kolory mijanych miast oddychałam ich oddechem
jakbym chciała pośpiesznie i trochę chaotycznie
zapisać wszystko w sobie zatrzymać na czas
który przyjdzie by zabrać zmienić to życie w inne
wciąż niepozbawione sensu i niepozbawione drogi
nie przypomina już amerykańskiego kina
raczej skandynawskie filmy noir ale świetliki
wciąż świecą wciąż jeszcze czuję twoją obecność

 
wczoraj zasnęłam za kierownicą szarpnąłeś nią
w ostatniej chwili
 

 

 

 

***
 

Śmierć zawsze chodzi trójkami powiedziałam
chwilę po otrzymanej wiadomości o śmierci Leszka
dzień później byłam już wdową dwa dni później
moja mama postanowiła pójść za Antonim
i choć wyglądało to na makabryczny żart
zdarzyło się naprawdę

 
rok później mądrzejsza o jeszcze jedną śmierć
bogatsza o jeszcze jedną niemoc porządkuję przestrzeń
zmarli straszą tylko w horrorach w życiu pozostają
sterty papierów z czytelnym podpisem
fotografie – dowody na istnienie
przesyłane wiadomości
 

jest jeszcze żal że nie zrobiło się choć mogło
pewność że umieramy nie całkiem
pamięć która jak wytrawny malarz
wciąż na nowo miesza kolory
maluje obrazy
 

 

 

 

***

 
ta noc była lepka i gęsta od znaczeń
sad ciotki Barbary stara czereśnia
(nie kwitła w tym roku)
wisiało na niej mnóstwo tiulowych szmatek
takie małe firaneczki
- to dusze czyśćcowe – powiedziałaś
ale mojej już nie ma – przychodzę tu czasem w maju
pośpiewać

 
- a ojciec – zapytałam
- ojciec znów jest papugą siedzi na innym drzewie
wspomina wojnę

 
nawet tam ma osiem lat ucieka do Turku
wysysa jad osy z nogi brata kradnie książki
z podziemnej rzeki a potem wiozą go
do małego miasteczka nad Łabą

 
miesiąc przed śmiercią będzie mówić po niemiecku
i zapominać co znaczą najprostsze słowa
poza słowem pingwin

 
dziwię się że jest papugą (kolejny raz)
wielką czerwoną arą
słucha kapeli warszawskiej
- ach Franka, Franka – powtarza

 
słyszę tę melodię nawet po wyjściu z sadu
niesie się jak obłok nad głową

 
mogłam powiedzieć ci że marzę o Ekwadorze
i o Falklandach że czasem patrzę w niebo
że w dalszym ciągu nie dbam o porządek
że wczoraj słyszałam jak powiedziałaś szeptem:
- uparciuch

 
to słowo wciąż smakuje jak niedojrzałe jabłko
które zerwałam z drzewa
jest twarde i kwaśne

 
twoje słowa zawsze były cierpkie - mamo
- odwrotnie proporcjonalne do miłości
dlatego nie zostawiały śladów

 
zahartowałaś mnie porządnie
możesz być z siebie dumna

 
możesz też mieć żal
że za mało tęsknię
że wolę miękkie i słodkie
jak pianki w gorącej czekoladzie
słowa ojca

 
na przykład córuchna

 

 

 

 

 
***
 

odkąd sięgam pamięcią zawsze byłam nie dość
nie dość ładna nie dość mądra nie dość dobra
taka w sam raz z małym ale pomiędzy
tym co buduje i tym co niszczy

 
pewnego dnia przyszedłeś
powiedziałeś jesteś piękna
i wszystko w tobie jest dobre

 
nie uwierzyłam ci na słowo
potwierdzałeś je czynami
cierpliwie i konsekwentnie
aż stałam się silna pewna swoich zalet
świadoma wad doskonale niedoskonała

 
szamani mówili że to związek karmiczny
i nikt nie dawał nam szansy
a jednak przeżyliśmy razem trzydzieści lat
bez burz tornad trzęsień ziemi
wychowaliśmy synów na dobrych ludzi

 
po trzech latach od twojej śmierci
wiem już na pewno że szamani mieli rację
byłeś moją najważniejszą lekcją
stałym punktem w chaosie prawdą
i pięknem we mnie

 
wiem też że nikt już nigdy
nie będzie mnie kochał
aż tak 


 

 

 

***
Jaskółka miała być moja, dlaczego więc uwięziłeś ją ponownie
w neogotyckich murach parafialnego kościoła. Zostanie tam
na zawsze a ja będę musiała znaleźć sobie inną pieśń na wyjście.
Reszta zadań na wypadek śmierci wykonana. Uczę się nowych kroków,
oddycham w jakimś rytmie. Wciąż jeszcze żyję bardziej z tobą
niż bez ciebie, pytam o radę, a potem i tak robię po swojemu,
jak dawniej. Jestem tak samo smutna i tak samo nieobecna.
Staję się bezludną wyspą, na której żyją ptaki. Wczoraj w nocy
podarowałeś mi drzewo pełne jemiołuszek. Obudził mnie ich śpiew
a potem jeszcze długo rezonował we mnie. Zagłuszał głos
ale wiem, że powiedziałeś: to właśnie znaczy mieć pewność.

 

 

 

 

 
***
zaplanuj swój pogrzeb za życia, pomyślałam dziś w nocy,
zaplanuj go starannie, bo jaką masz pewność, że to będzie
kataklizm, asteroida, wojna albo jakikolwiek inny koniec,
inny niż szpitalne łóżko, powolny rozkład, bezruch.
zaplanuj brak ciętych kwiatów, jaskółkę uwięzioną, polny kamień i modrzew,
z dala od zgiełku zmarłych, ich narzekań, wspomnień, niezałatwionych spraw.
moja śmierć niech będzie moja, ze wszystkimi dziwactwami, które z wiekiem rosną,
pęcznieją, zmieniają wszystkie stałe punkty w płynne i ruchome.
czasami budzę się w nocy i czuję jak wciąga mnie bagno,
czuję wyraźny zapach stojącej wody, siarki. wiem, że to już blisko.
tuż obok śpi pies, głęboko i spokojnie. o niczym nie wie. niczego nie przeczuwa,
zwierzęta ponoć widzą ciut więcej niż ludzie, więc być może to tylko rozgrzewka, próba.
być może generalna.

 

 

 

 

 
***
ojciec przychodzi w snach
nie żyje a zaraz potem wychodzi z domu
jest tak jakbyśmy ja śniąca i ja ze snu spotkały się na chwilę
chcę spytać ojca dokąd idzie ale ona milczy
pewnie wie dokąd wychodzą zmarli
dlaczego nie zabierają zegarków i parasolek
zimno mi tato słyszę swój głos
ona nie odwraca głowy
macha ręką na pożegnanie uśmiecha się jak tamtego lata
kiedy ojciec puścił kij przy rowerze i on pojechał
pojechał tak jakby ręka ojca wciąż trzymała kij
jakby wciąż trzymała moją rękę


sobota, 6 grudnia 2025

matki moje, matki dzieciństwa w majowych wieczorach i kadzidłach, z rękoma w ziemi

 

Teresa Radziewicz-Choińska

 

 

 

zima

czy jesteś martwa? czy jesteś martwa? czy w środku
jesteś martwa? czy dopiero umierasz, a tli się jeszcze
ciepłe i żywe? kto może rozgrzać to wygasanie? czy
ktoś może rozpalić na nowo? wieczorami nucisz
kołysanki i mówisz sama do siebie: nie ożywaj,
nie ożywaj – im mniej życia, tym mniej czucia.
cisza, mgła, śnieg i dziwna wilgoć utrzymują cię
w jakimś dzisiaj. czy jesteś martwa? czy jest
szansa na jutro, na poranek, na dzień,
na jutro, na jutro, na futro


 

 

upraszam

czasie, czasie, czasie po trzykroć słodki
- zdrabniam twoje imię, kołatko drewniana
pozłocę cię, wypoleruję, zaświecisz
nowym światłem, blaskiem rozjaśnisz
mróweczko nieustająca, lipo rosochata
ubrana w korę zgrubiałą od wędrówek przez lata
- słodzę ci, miodem smaruję, żyjątko wieczne
najdroższe

czasie, czasie, godzino, dniu, roku
uszanuj mnie, ugłaskaj, uśmiechnij się
łaskawy bądź dla wpadających na chwilę
w twój nurt nieobjęty, nieobojętny

 

 

 

matki

przyglądam się waszym obliczom, matki moje
madonny białe i czarne, ze wschodu i zachodu
matki ze smutkiem, który zbierać można ze źrenic
z zapowiedzią wszystkich nieszczęść świata

matki moje, matki dzieciństwa w majowych wieczorach
i kadzidłach, z rękoma w ziemi, która wypełniała
jak bruzdy linie papilarne i łączyła, pożerając w ogrodach
wasz czas, brudząc urodę panny młodej, moje madonny

z modlitw codziennych, ze zdrowasiek i uciekania się
pod obronę, z dróg na które wabił świat, madonny
sanktuariów, umęczone prośbami i rozpaczą
matki czekające na córki, czekające na synów

moje najdroższe, ze wspomnieniem
dzieciątka w ramionach, z tkliwością
z błaganiem, z pustką

 

 

 

prządki

                             Marioli Wojtkiewicz i Jasi Osewskiej

dokąd biegniecie, moje jasne, moje piękne?
w dolinie światła miejsc wiele – czekają
będziemy tańczyć. będziemy śpiewać
i w zielonej trawie zanurzać stopy i ręce

w zielonej trawie? o tak,
w zielonej trawie, w zielonej trawie
– zanucimy i będziemy tańczyć

a o zachodzie dołączymy do prządek
do wszystkich prządek świata
w korowód prządek wejdziemy

co prząść będziecie, moje dobre?
nić, zawsze nić przędą wszystkie
prządki światów i zaświatów
nić wiążącą, nić słodko-gorzką
jedną nić

po cóż ta nić, moje świetliste?
ta nić wiąże– mocno, mocno
najmocniej
tam i tutaj
teraz i kiedyś
jest i nie ma



 

 

niedowierzająco

Bolą mnie nogi One we śnie
za sen mój chodzą na czereśnie
              Psalm o chorych nogach, Tadeusz Nowak

dokąd nocami wędrują nogi matki – myślę,
poprawiając rano skołtunioną pościel. co się śni
mojej matce – rozważam, kiedy po obudzeniu pyta,
czy już pora iść do pracy. opowiada 
o czereśniach wczesnych i późnych obok dawnego domu
i widzę ją, dziewczynę w kretonowej sukience w kwiaty
(taką jak na zdjęciach z najstarszego albumu). zrywa
owoce, musi sięgać wysoko, nie dziw, że ręce drżą
ze zmęczenia, obolałe i słabe. czasem mnie nie poznaje
i nie pamięta, że urodziła piątkę dzieci. wtedy wyliczamy
wszystkie po kolei, dodajemy wnuki i zastanawiamy się,
czy doczeka prawnuków. mama nie żyje, tata nie żyje
– powtarza jak skargę, wtedy niby żartobliwie tłumaczę,
że musieliby mieć ponad sto lat, a przecież ludzie
tak długo nie żyją. no tak, no tak, kiwa głową,
ale patrzy na mnie niedowierzająco


 

 

której mieć nie będę

brat i bratowa wynieśli na strych
starą maszynę do szycia na której matka
uprawiała dziesiątki lat temu
chałupnictwo

dotykam starego łucznika
kupionego pannie mani
za hodowanego na ten cel byczka 

i wybiega ze mnie dziecko
obszywane przez uważne ręce

stukając pierwszymi szpilkami
wychodzi nastolatka
w uszytej przez siebie bluzce

siadam przy starym łuczniku
i uczę nawlekania igły
córkę

której nie mam



 

 

błysk

napisz mi opowiastkę o miłości
ale taką żeby nikt nie zginął.
      opowiastka o miłości, Joanna Lewandowska

więc piszę, więc próbuję. słowa wiążę w zdania,
zdania w akapity. i cóż? wydaje się, że jest jak trzeba,
ładne spojrzenia, ciepłe dłonie. i nagle, nie wiadomo skąd,
błysk ostrza. długo je szlifujemy, długo polerujemy, długo
uczymy się obsługi. ostrzymy, sprawdzamy na sobie,
czasami na sobie nawzajem. ktoś musi zginąć,

więc od początku: piszę, próbuję. 
próbuję


 

a więc – a więc

a więc miłość (wypowiadasz to słowo z pełną świadomością),
a przynajmniej tak ci się zdaje. więc to słowo (powtarzane
nieszczęsne więc – jakby nieco się jąkać w zdziwieniu)

pojawia się, kiedy mu się podoba i zupełnie nie zwraca
uwagi na zarzekanie się, na przysięganie, na obietnice,
że nigdy i nic. a więc miłość, myślisz zawieszając się

nad codziennością. śpisz jakoś, coś zjadasz, pracujesz
albo odpoczywasz, a w głowie: a więc – a więc

– a więc

piątek, 28 listopada 2025

Sibisiu- taką Ciebie zapamiętamy...


Wyschnięta trawa
moje imię
To wszystko

(ASEI) 

Bronisława Sibiga

 




zapach jaśminu
dziewczyna w kapeluszu
unosi woalkę

 

lato w górach...
chłód który wynoszę
z jaskini 

 

 

upał
na progu domu resztki
cienia

 

 

 


 

mój stary dom
pierwsze płatki śniegu
spadają w ciszy 

 

z błękitu nieba
w błękit rzeki
szum wodospadu
 

 

 

kruchy lód –
ocierają się o siebie
nasze cienie

dziura w dachu
odziedziczona po babci
wiosenna pełnia

 

 


 

chwila wspomnień
powraca na nasz brzeg
lodowa kra

 

 

płatki śniegu
malarz dodaje
biel do bieli

 


 

kwitnąca wiśnia –
stary ogrodnik zdejmuje
kapelusz

 



 

  


wind–
looking at clouds
of cherry blossom petals
 

 

plum’s buds
coiled
rolls of silk

 


moonless night
the wind sways
the lantern light
 
 
 

 

 

lunar haiku—
scratched by a shadow
straw mat

księżycowe haiku—
zarysowana cieniem
słomiana mata

 

dawn
through the tilted window
the distant hum of the forest

świt
przez uchylone okno
daleki szum lasu

 

 

 


gaze
in full concentration
sakura blossoms

 

krzyk dzikich gęsi...
nagle pociemniało
niebo o świcie 

 

 


 



idę w niebo
i w bladość księżyca

- a serce czyste

(Senseki)

 


 W środę wieczorem 26 listopada odeszła nasza Sibisia. 

Uroczystości pogrzebowe odbędą się w sobotę 29.11.2025r. o godzinie 11:00

w kościele Św. Maksymiliana Kolbego w Tychach.  

 

Rodzinie i najbliższym składamy najszczersze kondolencje.  

Nigdy o Sibisi  nie zapomnimy...   





niedziela, 23 listopada 2025

Wystarczy krótkie milczenie, by zniknąć w nadmiarze pustki.

 Rafał Gawin

 

 

ROK MAŁYCH PIERSI. KONIEC SELEKCJI 


Ostatniej koleżance,
po latach 


Czy wszystkie moje tytuły udają 
parzystość, bo chcę cię wreszcie spotkać
w samotnej kropce pomiędzy

i być w niej codziennie 
o jeden dzień dłużej?
Rozmiar nie ma znaczenia,

liczy się flow: powódź,
którą mi zapewnisz w zgranym duecie
z ogniem. I paląc, prędzej mnie zgasisz,

nim ja ciebie zgadnę:
bezpieczne słowa zgody, zgrane cuda
na kiju, zgniatanie pestek,

by nic nie rosło poza nami, gdy bujny
ogród wciąga w spacer, a torby
ciążą w podstępie endo; pełne

lotnych pojęć? Kto zgubi ich ogony?
Powtarzam lojalnie: wybór skurczył się
do A, biorąc początek, niczym zakręt,

na wysokości bioder. Pragniesz powtórzeń,
które w słabościach moszczą miejsce
na silne początki, moje domeny

w domu z domina, gdzie przegrałem 
tyle razy, że jeden mały pstryczek,
switch, nie zrobi krzywdy, o ile

zaczekasz, aż włączę odpowiednio
odwrócone słońce. (I znajdę, i znajdę
twój krzyż, czułą nazwę skoku wzwyż).

 

 

 

TWÓJ POCZĄTEK TRAFIŁ MNIE W SAM ŚRODEK

Dedykacja mogłaby zbyt wiele zdradzać,
gdy unikam drogi, co mi wiecznie skręca.


Nie jesteś zabawką, którą odłożę na półkę,
bo za dużo istot tak traktuję i w moim barłogu 
brakuje miejsca na przedmiotowość. W łóżku 
tymczasem wyczerpuje się paradygmat 

serii: jedna bliskość włącza się w stały 
i jednostajny ruch jednokierunkowy; jego
powidoki zakładają nową spółkę
komunikacyjną, gdy ty, w zapętleniu,

z błogą niepewnością pozbywasz się kolejnych
warstw i funkcji, by kluczyć w podjęciu
ostatecznych kroków. Choć nie wierzę,

czuję, każąc z góry: każdą krzywdę oddam ci
po stokroć, ponieważ nie znam innej pełni 
wśród zaćmień i blackoutów, gdy teraz wiem:

 

 

 

JESZCZE WIĘC NAM ZOSTAŁ SKOK W DAL,
PONIEWAŻ NIE CHCEMY INNEJ BLISKOŚCI


Często też, jak mi się zdaje, moim kolegom 
trudno było zrozumieć, do czego właściwie
zmierzam. 

John Bowlby


Wystarczy krótkie milczenie,
by zniknąć w nadmiarze pustki.

* * *

A jeśli przesadzam, to znaczy,
że mój ogród rośnie.

 

 

 

ODWRÓCENIE RÓL, UWAGI

Jesteś tu jedna, jedna, a ja słyszę głosy.

Idziesz na wiele rekordów,
choć bierzesz udział
tylko w jednej dyscyplinie.

* * *

Nadpisywanie szkodzi:
jedna skóra tyle nie przyjmie,
nawet jeśli odda.

 

 

 

 

A W WOLNYCH CHWILACH PŁYNĘLIŚMY
NA WOLNYM OGNIU


Czary mary, znów nie jestem stary.

jeżeli byłem skurwysynem napisał Zdzisław
i umarł dlatego mam nauczkę nie przez błędy 
a w nich i schronienie mnie wyczesze o włos
na linii wysokiego napięcia co kurczy się

w punkt

by pulsował pulsował i znalazł środek wyrazu
gdzie będziesz się kojarzyć z perspektywą
poza horyzontem i ziemia będzie płaska
by cię lepiej widzieć czerwona garsonko

niczym

gruszkę na wierzbie
która przestała płakać
jabłko na osice
które przestało się bać

 

 

 

BIEGAM DO CIEBIE, PONIEWAŻ STOISZ

Na cztery baty,
w bezpiecznej otchłani.


1.
Biorę cię w lustrze, nawet jeśli pękasz,
bym widział szerzej, nie tylko w biodrach.

2.
Piję z ciebie jak ze źródła,
by cię nie zawstydzić,
nie dotykając warg.

3.
Wyzwalasz we mnie piękno,
migawko,
która mogłaby wiecznie mrugać.

4.
Doliczę do czterech, gdy powiesz:
znalazłam.

 

 

 

RYCERZ W MIĘKKIEJ ZBROI I KSIĘŻNICZKA NA ZIARNKU LĘKU

Miłość jest bezwarunkowa
jak umowa o pracę
w kamieniołomach.


Będziesz jeszcze miała ze mną do życzenia.
Długo, lecz czy szczęśliwie? Gdy wychodzę z cienia
i wpadam w rytm, po przejściach:
niczym w The White Stripes brakuje mi już tylko
jednego instrumentu,
drugiego głosu
(w tej słodkiej zamianie ról),
by frekwencja okazała się maksymalna.

I może, nie rozwodząc się, inny zespół powinien
zbierać zamówienia na grę, gdy grać przestałem,
aby zmieniać na żywo plany trasy, na setkę
przetrącać kręgosłupy demonom złych
letnich miesięcy, aż mnie dopadnie,
na kolejnej stacji,
po tej strasznej przerwie,
gorąc skracanego jadłospisu bisów.

Już bez krzyża, choć w pluszowej garsonce
i pancernych rajstopach, najeżona,
pod intymny włos, posłusznie, a na przekór
instancjom
i instytucjom,
z drżącym ciałem należącym do boskiej bojaźni – – –
chcesz być moją przera-
żoną?



 

 

WEŹ MNIE W NAWIAS I TRZYMAJ:
(DALEJ STĄD NIE WYJDĘ)


Czarne dziury nie są takie czarne.

Stephen Hawking


(Czym jest przestrzeń,
jeśli nie zapełni się tobą).

Czym spokój, wolność,
dieta dla dużych chłopców,
którzy próbują porzucić
niedźwiedzie przysługi.

Z kim to się je, nie pada.
Korea, Wietnam i inne wąskie
przesmyki dla obrazów
w cieniu flashbacków

(postkolonializm bakterii,
materii mokre ślady w smaku).

Jest rum, nie ma logiki? Widzę
znaki, wzdłuż drogi
mlecznej. Tam uciekam,
licząc na cud geometrii:

wypiętrzą się, i zapadną,
odległości, a nasze miasta
pocałują w zderzeniu czołowym
topiących się płatów

(metalu i śniegu, bo tylko tak
w tym świecie światło wyłączy

miłość).


 

 

______________________________________________________

publikacja za zgodą Autora 

wtorek, 18 listopada 2025

czujemy się jak na safari patrząc oczami pełnymi kurzu i spalin jak profanum pożera sacrum.

 

 Piotr Gajda

 

 

 
In absentia
 
Przecenione dni, w pamięci nieostre slajdy
chrzcin, wesel, imienin, garden party w adamowych
ogrodach; w altankach, w towarzystwie kobiet
 
chętnych do obgryzania mięsa z żebra w zamian
za domowe ognisko z grillem, rozpałką i węglem
drzewnym. Czy już datowałeś węglowo, które czasy
 
były gorsze? A może takie dopiero nadchodzą
niczym miałkie, codzienne sprawunki, spłaty rat
i opłata za abonament i ubezpieczenie? Śliski ślad
 
ślimaka, który dźwiga własny dom-muszlę,
zawierający mucynę, powinien zamknąć otwarte
pory czeluści tego świata, zabliźnić rany,
 
które zadajemy sobie z nudy i ze znużenia dniami.
Po co są dni? One muszą płynąć jak żaglowce
przez Morze Sargassowe, spływać jak krew z twarzy,
 
zlewać się w płynną beletrystykę istnienia.
Takie są peryferie, bezludne wyspy, archipelagi
na końcu świata, tam mieszka człowiek-rozbitek,
 
który stąpa po okruchach dni ostrych jak ostrze
brzytwy, po odłamku lądu porwanego przez wodę,
po wodzie na młyn życia, które kończy się wraz z dniami.
 
Dlatego nie pytaj, który dzień tygodnia wybija zegar,
będzie go wybijał jeszcze wieki po tobie.

 

 
 

Spółdzielnie niemocy
 
Milenium już było. Jest przesilenie, zwarcie,
kopanie prądem. Kogo nie uziemiono,
 
będzie przewodził, z głowy posypią mu się
iskry, ktoś dojrzy na niej koronę, inny aureolę.
 
Pochody wyznawców w pokurczonych pozach
zadeptały trawniki i zebry, pozostawiły po sobie
 
zawodzące echa pieśni. Cali w bieli, zaplątani
w chorągwie, z płatkami kwiatów na powiekach,
 
czujemy się jak na safari patrząc oczami pełnymi
kurzu i spalin jak profanum pożera sacrum.
 
Saturn pożerający własne dzieci. A potem skończył się
apetyt w złotych osiedlach pod pustym niebem
 
i bańka getta zaczęła działać jak cewka Tesli.
Szerokim łukiem omijały interior aktualne prądy.


 
 

Lustra
 
Znany fizyk ostrzega – nie powinniśmy kontaktować się
z obcymi. Niebezpieczeństwo polega na tym, że kosmici
 
okażą się źli i zechcą nas zniszczyć. Wszyscy wiemy,
co stało się z Montezumą, kiedy spotkał Corteza w Meksyku
 
setki lat temu. Muszę przyznać, że napawają mnie goryczą
podobne przewidywania. Ufonauci już tu są. Maciora w rzeźni,
 
wznosząc załzawione oczy na człowieka, który za chwilę
ją oszołomi i – zanim odzyska świadomość – wykona kłucie,
 
rozpoczynając jej wykrwawianie, patrzy na obcego.
Stary byk, spoglądając czujnie tam, gdzie na ułamek
 
sekundy w soczewce myśliwskiej lunety odbiło się światło,
widzi rozszerzoną źrenicę obcego. Obserwatoria, stacje
 
prowadzące nasłuch nieba, kosmiczne sondy – szukamy
nie tam, gdzie powinniśmy. Oni mieszkają w lustrach.



 
Fabryka zapałek
 
Sam tu, w tym piecu. Z wypisów kronik kryminalnych,
dziecko w piekarniku. „Patrz w ogień. Tam patrz, w ogień,
 
Aniołku, gdzie żar. Tam patrz! To jest dopiero dzika
namiętność. Chcesz się, Aniołku, w tym ogniu spalić?
 
Mój piec już się wypalił, popiół, popiół!”. Widzieli świata
więcej ode mnie, więcej go mogli puścić z dymem,
 
żeby na niebie ujrzeć łunę. „To Bóg”, mówili jedni.
„To kuna, przyrodnia siostra zrudziałego lisa”, mówili drudzy.
 
Jeszcze inni wciąż powtarzali: „Popiół, popiół!”.
I tylko ci mieli rację. Ci z zapałkami.


 
 

Spod lodu
 
Nie należy oglądać hollywoodzkich filmów.
W scenariuszu A.I. Sztucznej inteligencji  jest taka scena:
robotyczny niedźwiadek siada na łóżku Dawida
i pani Swinton, którzy zasnęli snem wiecznym. 
Tylko on nie będzie spał. Przez wieki nie zaśnie   
pluszowy miś z dzieciństwa, jego smutek.


 


Spod lodu II
 
Dla kogo nagonka i myśliwi, ambona, wnyki
i sztucer z lunetą, łopot serca ściszany strzałem
na komorę? W wierszu przyjrzymy się zasadom
prawidłowego ulokowania kuli w sarnie.
W języku ludzi mówi się, że ocalić życie
to jak polizać bryłkę soli po upiornej nocy.


 


Jawa Radio
 
Śniłem o lampartach wychodzących z dżungli na ulice
miast, żeby polować na bezpańskie psy. W głębi
pamięci ukryłem bajkę z dzieciństwa, w której pies,
ubrany w marynarkę, w koszulę i krawat, w butach,
z melonikiem na głowie, udawał mężczyznę.
Zawsze ci są górą, którzy uprawiają postmodernizm.
Ponieważ człowiek jest zwierzęciem łownym.
Ponieważ człowiek jest zwierzyną łowną.


 
 
Wiersze pochodzą z książek „Biuro straceń”  (Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej, Katowice 2025) oraz „Radio Bla Bla” (SPP o/Łódź, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2025).

 

 

 

 

_____________________________________

Publikacja za zgodą Autora